Wielka pulpa na srebrnym ekranie
Prawa rynku są bezlitosne. Jeśli coś da się sprzedać na jeden sposób, macherzy od marketingu od razu zachodzą w głowę, jakby tu odciąć jeszcze więcej kuponów. Dlatego - czy nam się to podoba czy nie - ekranizacje gier komputerowych będą się ukazywały. Wszystko wskazuje też na to, że w dalszym ciągu pozostaną gniotami. To nie jest zwykłe krakanie, to teza wysunięta na podstawie szeregu obiektywnych czynników.
Kto kiedykolwiek miał nieszczęście obejrzeć niezwykłej urody obraz Wing Commander, ten zapewne długo nie mógł wyjść z podziwu, że dobry materiał wyjściowy można aż tak zmarnować. A zapowiadało się tak pięknie… za kamerą stanął reżyser ten sam, co w scenkach filmowych z gry. Co więcej, ów pan, Chris Roberts, tworzył również scenariusz. Wychodząc z założenia, że to on odpowiadał za postacie i fabułę takich hiciorów jak Wing Commander Academy, Wing Commander III: Heart of the Tiger czy
Privateer, fani oczekiwali prawdziwej uczty. Dostali zaś mdłą papkę z przemielonych surowców wtórnych.
Tak naprawdę nie ma się czemu dziwić. Gry bazują na uproszczeniach i umiejętnie wykorzystywanych kalkach. Stukając w klawiaturę, molestując myszkę lub pada, nie zauważamy tego – opowieść snuta przez scenarzystów przeplatana jest z interaktywną akcją. Gdy zaś zasiądziemy w kinowym fotelu nic nam nie przerywa śledzenia fabuły. Przecież wsuwanie popcornu i siorbanie coli nie zastąpi emocji związanych z walką przeciwko wirtualnym wrogom. Wymaga zdecydowanie mniej koncentracji i wysiłku. Z tego powodu odkrywamy, iż wybitny scenarzysta wcale nie jest wybitny. Na kilka fabularnych scenek starczy mu błyskotliwych pomysłów, ale całość zostanie dopchnięta papierem toaletowym. Żywcem zapożyczone sceny z innych obrazów i sztampowe założenia głównej fabuły na srebrnym ekranie krzywdzą znacznie bardziej.
Przypomnijmy że Wing Commander należy do wymarłej generacji gier, pochodzi z czasów, gdy rendering brudził jeszcze swe cyfrowe pieluszki. Dlatego wstawki fabularne realizowano techniką filmową z udziałem aktorów – wspomnijmy choćby ROTH czy wilkołaczą odsłonę serii Gabriel Knight. We wspomnianej ekranizacji Wing Commandera zabrakło tej klasy aktorów, jacy występowali w grach firmowanych tą samą marką. To zadziwiło fanów, choć nie powinno. Za udział w produkcji gry nie pobiera się gaży tak solidnej, jak za występ w filmie. Nagle więc okazuje się, że tych samych aktorów zatrudnić się nie da, bo i tak niemal cała kasa poszła na efekty specjalne, konieczne przy ekranizacji upakowanych gadżetami, walkami i wybuchami gier.
Ostatnie lata to eskalacja nakładów na produkcję filmów. Okazało się że w ekranizacji gry może wystąpić gwiazda, a nawet kilka gwiazd. Wydawało się że będzie pięknie… a wyszło jak zawsze. Otóż, drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, aktor filmu nie czyni. Może wpłynąć na jego sprzedaż, a jakże, ale go nie uratuje. Istnieją gnioty, których nie udało się wyleczyć nawet mistrzowską grą Johnego Deppa (a ma on zasłużoną reputację ostatniej deski ratunku w Hollywood). Chodzi o to, że aktor, owszem, może wiele pomóc, pod warunkiem, że reżyser jest wystarczająco dobry, dynamiczny, pewny siebie i jednocześnie otwarty. Goście od reklamówek i teledysków podczas wysokobudżetowej produkcji są głównie przerażeni i spięci. Aktor wtedy robi swoje i z niesmakiem zwija się z planu, by odebrać w kasie czek, który pozwoli mu zapomnieć na jakiś czas o przykrych doznaniach.
Na dodatek ekranizacje gier siłą rzeczy zaliczają się do kina akcji. A w tym gatunku ostatnio tak się porobiło, że po wydaniu fortuny „na nazwiska” (które mają zapewnić sprzedaż) i na efekty specjalne, nagle okazuje się że budżet świeci pustkami. Pomija się więc takie detale jak scenariusz i zatrudnia taniego reżysera. Dzięki temu wszystkim mogą rządzić producenci, a ci, niestety, czasem umieją robić kasę, ale z rzadka filmy.
W zasadzie można by długo mnożyć przykłady drobiazgów, które sprawiają iż czujemy zawód, gdy w kinie oglądamy na wielkim ekranie spektakl okaleczania naszych ukochanych gier. Być może nawet warto będzie wrócić kiedyś do tego tematu. Póki co jednak, trzeba dodać zamaszystą kropkę nad „i”. Technologia związana z grami wideo rozwija się znacznie za szybko, jak na konserwatywny rynek filmowy. Animacje stają się coraz doskonalsze, co więcej, nadchodzi zupełnie nowa era rozrywki. Wszystkie gadżety zaplanowane do konsol, oddające nasze ruchy na ekranie i wstrząsające graczem fizycznie podczas zabawy… to dopiero początek. Wyścig potentatów rynku trwa i gry w realnie odbieranym 3D zbliżają się wielkimi krokami. Czy wtedy cokolwiek na srebrnym ekranie pozwoli nam na podobne doznania? Wątpliwe, bo technologia pozornie trójwymiarowego obrazu istnieje w kinie od bardzo dawna, a rozwija się powoli i ospale. Inaczej mówiąc, za kilka lat gry będzie jeszcze trudniej zekranizować w stopniu zadowalającym odbiorcę. Jeśli to stanie się przyczyną upadku idei przenoszenia gier do kina, to chyba nie będziemy zbyt długo z tego powodu płakać. Potem odpalimy interaktywną grę w 3D, korzystającą w czasie rzeczywistym z pełnego motion capture i zapomnimy o motion picture. Nawet, jeśli to co nieco fantastyczne, to i tak właśnie tego Wam i sobie życzę…