Nuklearny świt
Gdy 61 lat temu bombowiec Enola Gay zrzucił bombę na Hiroshimę, nic nie wskazywało, że atomowa zagłada stanie się w jakimkolwiek stopniu elementem pop-kultury. Przede wszystkim, mimo swej makabrycznej skuteczności, bomba atomowa nie jawiła się wtedy jako najstraszliwsze narzędzie zagłady. Mogła najwyżej zająć niechlubne miejsce najskuteczniejszego środka bojowego. Zmierzch II Wojny Światowej to przecież specyficzny moment w historii. Świat poznał już nowe znaczenie pojęcia masowej zagłady – wyszły na jaw zbrodnie dokonane przez Nazistów (tak chętnie dziś częściowo odrzucane w, dajmy na to, Iranie). Na Pacyfiku poznano też inną definicję tego pojęcia, wystarczy wspomnieć naloty dywanowe na japońskie miasta, w których w makabryczny sposób ginęły rzesze ludzi. Bomby zapalające były niewiarygodnie mordercze, ci którzy nie ginęli bezpośrednio, konali z braku tlenu, absorbowanego przez pożary wywołane tymi atakami. Enola Gay jedynie udowodnił, że można analogiczny cios wymierzyć za pomocą pojedynczego samolotu.
Dopiero lata Zimnej Wojny przyniosły prawdziwy strach przed nowym typem broni. Po części uzasadniony lawinowym zbrojeniem się dwóch supermocarstw, po części sztucznie wywoływany przez rządy obu zwaśnionych obozów. Opinia publiczna miała się bać. To było potrzebne zarówno Ameryce jak i Związkowi Radzieckiemu. Z czasem narosła prawdziwa psychoza, w tym lęk przed przypadkowym naciśnięciem nuklearnego guzika i efektem domino w postaci odpalenia całego arsenału atomowego Wschodu i Zachodu. W ten okres doskonale się wpisuje wspaniały film Stanleya Kubricka Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę, stworzony w roku 1964, czyli jak najbardziej w czasach, gdy zbiorowa psychoza wciąż obowiązywała.
Ameryka tamtych lat była sterowana strachem w podobnym stopniu co kraje komunistyczne. Narzędzia socjotechniczne wykorzystywane przez władzę były niepokojąco zbliżone do tych, z których korzystał sowiecki totalitaryzm. Społeczeństwo miało się bać. Bało się. Jednocześnie, nieco paradoksalnie, starano się obywateli przygotować na nadejście Nuklearnego Świtu. Ten, kto miał okazję załapać się na lekcje PO (Przysposobienia Obronnego, nie mylić z Platformą Obywatelską), ten ma szansę pamiętać intensywne ćwiczenia z zachowania należnego w wypadu ataku nuklearnego. De facto uczono nas jednocześnie dwóch rzeczy za jednym zamachem: jak zachować sprawne oczy (gdy epicentrum będzie odpowiednio daleko) i jak pozwolić ładnie przetrwać własnemu cieniowi (gdy znajdziemy się blisko strefy „zero”). Inaczej mówiąc, mieliśmy kłaść się za najbliższą osłoną, gdy tylko zawyją syreny.
Strach społeczeństwa zawsze odzwierciedla się w kulturze. Zwłaszcza w Ameryce powstawało sporo opowieści o świecie, jaki nas czeka, gdy rozbłyśnie na Ziemi tysiąc fałszywych słońc. Spośród nich na wspomnienie zwłaszcza zasługuje Aleja Potępionych Rogera Żelaznego z 1969 roku – wstrząsająca powieść, która osiem lat później doczekała się potwornie słabej adaptacji filmowej (pisarz zażądał nawet usunięcia swego nazwiska z listy winnych za to „dzieło”). Owa książka na dłuższy czas ustaliła sposób podejścia do opisywania zniszczonego wojną nuklearną świata.
Do masowego odbiorcy dotarł jednak dopiero Wojownik Autostrady w 1981 roku, czyli druga część Mad Maxa (pierwsza była swoistą dystopią, ale nie dotyczącą świata po III Wojnie Światowej, bynajmniej). Ten niesamowity, działający na wyobraźnie film zapoczątkował nową erę dla obecności bomby atomowej w świadomości masowej. Stał się częścią pop-kultury – i choć dalej opierał się na wytworzonych przez Zimną Wojnę lękach, jednocześnie przenosił tematykę bezpośrednio do branży rozrywkowej. Rozpoczął się proces oswajania strachu, który wiązał się bezpośrednio ze słabnięciem napięć pomiędzy posiadaczami jądrowych arsenałów. Jednocześnie Wojownik Autostrady pozostał niemalże jedynym porządnym filmem w swoim podgatunku. W zasadzie siłą przekazu dorównał mu tylko rewelacyjny, choć mniej znany, Hardware z 1990 roku. Trzeci Mad Max okazał się już jedynie wyblakłą kliszą drugiego. Do tematyki wojny nuklearnej nawiązywał też cały cykl Terminator, ale tak naprawdę w pełni w specyfikę opowieści o Nuklearnym Świcie wpasował się dopiero ostatni z trzech filmów.
Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku zaobfitowały wysypem produkcji opowiadających o postnuklearnym świecie. Ogólnie charakteryzowała je jedna cecha: kiczowatość. Czasem, jak w wypadku produkcji studia Troma (A Nymphoid Barbarian in Dinosaur Hell chociażby) był to efekt zamierzony. Bywało też inaczej. Wysokobudżetowe produkcje Kevina Costnera (Waterworld, Postman) osiągały podobny efekt do produkcji Tromy, mimo diametralnie innych zamierzeń twórczych. Pod koniec tego okresu ukazał się też Fallout – gra komputerowa, o której nie sposób w tym kontekście nie wspomnieć.
Autorzy Fallouta odrobili swoją pracę domową na medal. Wykorzystali zarówno elementy związane ze zbiorową psychozą (nie bez powodu design nawiązuje do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku), jak i szeroki dorobek twórców związanego z tematem kiczu. Powstało dzieło unikatowe, symptomatyczne dla czasów, gdy lęk przed zagładą jądrową ustąpił na dobre. Nie stroniąc od groteski, zafundowano graczom niezwykle sugestywną podróż po świecie dotkniętym nuklearną katastrofą. Fallout 2 poszedł za ciosem, oferując podobną rozrywkę, za to w większej skali. Trzecia odsłona cyklu zapowiadała się nieźle, ale pozostał po niej jedynie spin-off Fallout Tactics, wynik niecierpliwości wydawcy, któremu wystarczyło wypuszczenie produktu wykorzystującego planowane rozwiązania taktyczne właściwej gry. Czy aktualny posiadacz praw do tytułu da radę uciągnąć legendę? Być może sami się przekonamy.
Do klasycznych wątków postapokaliptycznych nawiązuje gra The Fall: Last Days of Gaia, choć tu nie nastąpił Nuklearny Świt, co innego spowodowało analogiczną hekatombę ludzkości i upadek cywilizacji. Efekt jednak mamy podobny. Gra cierpi na dwa problemy: słabość programistów studia Silver Style i totalnie zwaloną polską lokalizację, która nota bene zajęła dwa lata. Jednak na tle posuchy w tematach postapokaliptycznych, produkt ten wygląda co najmniej porządnie. Przestaliśmy się bać bomby atomowej, temat więc nie rozgrzewa już wyobraźni twórców tak jak kiedyś. Dziś pojęcie „taktyczny atak nuklearny” wydaje się normalnym, a wizja zagłady świata jest bardziej niż odległa. To dobrze z jednej strony. Z drugiej źle to rokuje trzeciemu Falloutowi i godnym następcom Mad Maxa. Formuła jakby się wyczerpała... na szczęście zawsze można wrócić do starych filmów, książek i gier, lub sięgnąć po Fallout PnP, adaptujący mechanikę S.P.E.C.I.A.L. na potrzeby klasycznego RPG.
Być może jednak coś nowego w radioaktywnym klimacie pojawi się na rynku. Niby nie boimy się już jądrowej apokalipsy, ale gdy w grę wchodzi rynkowa koniunktura... to kto wie? W każdym razie sobie i Wam życzę, byśmy nie musieli czekać zbyt długo. Na grę. Film. Nie na Nuklearny Świt.