Mike Nichols – "Wojna Charliego Wilsona" - recenzja filmu

mastermind
2008/03/01 18:58
8
0

Galeria ekscentryków

Galeria ekscentryków

Galeria ekscentryków, Mike Nichols – "Wojna Charliego Wilsona" - recenzja filmu

Filmy oparte na faktach, które opisują i przedstawiają przy tym historię albo epizod z życia pewnej osoby, choć czasami mitologizują bohaterów, są jednak zazwyczaj pasjonujące. Z przyjemnością śledzi się ekranowe losy najsłynniejszego bohatera ringu Muhammada Alego w filmie Michaela Manna, czy mistrza mistyfikacji Franka Abagnale Jr. w Złap mnie, jeśli potrafisz Stevena Spielberga. Nie inaczej jest w przypadku senatora Charliego Wilsona, którego losy przenieść postanowił na ekran Mike Nichols. Reżyser to utytułowany, mający w dorobku tytuły takie jak Absolwent, Paragraf 22 czy – ze świeższych – znakomite Bliżej. Z kolei Charles Nesbitt „Charlie” Wilson, którego Nichols w swym najnowszym filmie sportretował, to emerytowany już obecnie kongresman z Teksasu, który w latach 80. dzięki swym szerokim koneksjom oraz – co nie było wcale mniej istotne – urokowi osobistemu zdołał pozyskać wsparcie finansowe amerykańskiego rządu dla działań militarnych afgańskich mudżahedinów. Wsparcie owo, zwiększone z zaledwie 5 milionów dolarów do niebywałej sumy 5 miliardów (!) dolarów w ciągu dziewięciu lat, przyczyniło się do wycofania wojsk radzieckich z Afganistanu. Mike Nichols nie postanowił jednak zrobić filmu ot, tak sobie. Za bazę scenariusza posłużyła bestsellerowa książka George’a Crile’a wydana w 2003 roku, którą czyta się niczym fascynującą powieść szpiegowską. A filmowa wersja, choć siłą rzeczy mocno skondensowana, pod wieloma względami jej dorównuje.

Charliego Wilsona (Tom Hanks) poznajemy jako polityka o dość ograniczonym spektrum zainteresowań. Ot, zabiega w kongresie o prawa kobiet i ulgi podatkowe dla seniorów, jest otoczony wianuszkiem pięknych dam, ma na swych usługach zastęp uroczych asystentek, a przy tym nie rozstaje się ze szklaneczką whisky. Co ciekawe, wszystkie te słabostki kongresmana były szeroko znane opinii publicznej, ale przystojny polityk i tak potrafił znakomicie radzić sobie ze skandalami. Życie Charliego uległo zmianie za sprawą dwóch osób, z którymi dość przypadkowo nawiązał znajomość. Pierwszą była chorobliwie bogata dama z Teksasu, Joanne Herring (Julia Roberts), a przy tym zagorzała przeciwniczka komunizm. Kobieta, która z czasem stała się również kochanką Wilsona, natchnęła go ideą zorganizowania pomocy dla bojowników afgańskich.

Plan, który wkrótce powstał, współtworzył również agent operacyjny CIA, Amerykanin greckiego pochodzenia, Gust Avrakotos (Philip Seymour Hoffman), który dzięki swoim koneksjom stał się doradcą do spraw militarnych. Właśnie tej trójce kompletnie różnych pod względem osobowości ludzi udało się w krótkim czasie, w sposób całkowicie tajny, stworzyć niezwykły front łączący – uwaga! – Egipcjan, Izraelitów i Pakistańczyków. A wszystko po to, by za amerykańskie pieniądze zorganizować przerzuty izraelskiej broni do Afganistanu.

Największym atutem filmu (poza obsadą, o której więcej za chwilę) jest dość lekkie potraktowanie tematu przez reżysera. Owszem, Wojna Charliego Wilsona to obraz oparty na prawdziwych wydarzeniach, do pewnego stopnia aspirujący do bycia kroniką pewnych zdarzeń i epoki, ale w gruncie rzeczy to film lekki, zrealizowany z ogromnym wdziękiem, a przy tym momentami ocierający się po prostu o komedię. Niektóre z poczynań bohaterów wydają się bowiem tak odrealnione, że z trudem dajemy wiarę, że mogły stać się udziałem kongresmana, multimilionerki i agenta CIA. I to właśnie powoduje, że uśmiechamy się podświadomie, z ciekawością wypatrując ciągu dalszego i zadając sobie pytanie: „Co jeszcze ta trójka ekscentryków wymyśli...?”.

Nie wyszłaby najprawdopodobniej ta opowieść Nicholsowi, gdyby nie znakomita ekipa, która świetnie wywiązała się ze swych ról. Warto zwrócić uwagę, że w najważniejszych graczy wcielili się zdobywcy oscarowych statuetek, co na ekranie po prostu widać. I można nie za bardzo lubić Julię Roberts (mamy takie osoby w redakcji), ale nie sposób już odmówić jej aktorskich umiejętności – Herring w jej wykonaniu jest momentami szalona, bezkompromisowa i doskonale wie, czego chce, stawiając zawsze na swoim. Pełni też w „ekipie” rolę zapalnika, snując marzenia o świecie bez komunistów. Co ciekawe, podobnie ma się sprawa z Hanksem – wielu widzów po prostu nie przepada za tym aktorem, ale z roli kongresmana-luzaka wywiązał się po prostu bezbłędnie. Z jednej strony stara się zawsze trzymać fason i rękę na pulsie, z drugiej nie odmawia sobie frywolnych ekscesów, narkotyków i końskiej dawki wódy, po której zresztą staje się jeszcze bardziej przenikliwy i zabawny. Jest wreszcie Philip Seymour Hoffman (genialny w swoim czasie jako Truman Capote), niezastąpiony w roli siermiężnego, opryskliwego, ale na swój sposób rubasznego agenta CIA. Hoffman na ekranie to prawdziwy wulkan energii, która zresztą znajduje ujście w jednej ze scen podczas rozmowy z przełożonym (perełka!). Przy tym mocna charakteryzacja czyni z tego aktora (nie po raz pierwszy) osobę niepodobną do siebie samego, co też jest na swój sposób fascynujące. Przyznać trzeba, że na ekranie pojawia się również cała masa świetnych aktorów w rolach drugoplanowych czy epizodycznych, ale po prostu blakną oni przy dokonaniach głównej trójki.

Summa summarum Wojna Charliego Wilsona to pozycja bardzo udana. Momentami pasjonująca, momentami zabawna, czasem tak niesamowita, że aż zastanawiamy się, czy mogła być prawdą... A jednak! Choć nie jest to z pewnością arcydzieło, to jednak bez dwóch zdań film, który ogląda się rewelacyjnie i na który warto zwrócić uwagę.

Plusy: + fascynująca historia + znakomita gra aktorska + świetna reżyseria Minusy: - nieco fragmentaryczna względem pierwowzoru książkowego fabuła Tytuł: Wojna Charliego Wilsona Reżyser: Mike Nichols Scenariusz: Aaron Sorkin Zdjęcia: Stephen Goldblatt Muzyka: James Newton Howard Obsada: Tom Hanks, Amy Adams, Julia Roberts, Philip Seymour Hoffman, Emily Blunt, Hilary Salvatore i inni Produkcja: USA, 2007 Dystrybucja: UIP Strona WWW: tutaj

GramTV przedstawia:

Komentarze
8
Usunięty
Usunięty
04/03/2008 14:05

To czysto subiektywna kwestia, czy sie film podoba czy nie - ja np. nie widze powodu, by oceniac film mogla tylko osoba ktora jest krytykiem fimowym i pozjadala wszystkie zeby na filmach...Sam filmu nie widzialem, ale jako ze bardzo lubie Bale''a, to dla mnie wystaraczajacy powod, by kiedys "Operacje..." zobaczyc

Usunięty
Usunięty
04/03/2008 00:26

Mnie się film podobał. Lubię Bale''a, choć gra tu takiego amerykańskiego "hura optymistę", ale to też jakieś przesłanie. Trzeba przyznać też, że przyroda w tym filmie zniewala.Natomiast, żeby stawiać go na równi ze wcześniejszymi filmami Herzoga to rzeczywiście nieporozumienie. Operacja świt jest świetnym filmem jak na holywood. A zholywoodyzowany Herzog to za mało.

Usunięty
Usunięty
02/03/2008 12:17

Nie chce, żeby mnie źle zrozumiano, dlatego od razu mówię, że to co tutaj napisze nie ma na celu wytykania czegokolwiek, obrażania, ośmieszania itd. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na pewien problem. Otóż, odnoszę coraz częściej wrażenie, że w dzisiejszych czasach recenzje wszelkiego rodzaju filmów, muzyki, gier itd. piszą ludzie, którzy w zdecydowanej większości przypadków mają dość ograniczoną wiedzę w tematach, na które publicznie się wypowiadają. Oczywiście rozumiem, że każdy może sobie pisać, każdy może wyrażać swoje subiektywne zdanie itd. Zastanówmy się jednak czy ma to jakikolwiek sens. Recenzja z natury rzeczy powinna w jak najbardziej obiektywny sposób (choć wyznaję pogląd, że nie ma recenzji obiektywnych - co nie znaczy, że nie należy do nich dążyć) obnażyć słabe i dobre strony opisywanego obrazu. Żeby tego dokonać potrzebna jest jednak jako taka wiedza - w tym przypadku filmoznawcza. Filmoznawstwo to wbrew pozorom nauka dość ścisła, w której nie można sobie pozwolić na wybujałe interpretacje czy improwizacje. Istnieje cała masa formalnych kryteriów, które w znacznym stopniu pokazują czy dany film jest wart zachodu czy też nie.Piszę o tym wszystkim akurat w odniesieniu do tego filmu, ponieważ wbrew temu co zawiera recenzja, obraz ten nie jest żadnym wybitnym dziełem, nie jest filmem doskonałym, nie jest nawet filmem bardo dobrym a już na pewno nie jest "kolejnym wielkim dziełem Herzoga". Na łopatki kładzie go przede wszystkim niespójny, nielogiczny scenariusz. Kwestii realizacyjnej też można by sporo zarzucić ale nie chcę bawić się teraz w odkrywanie klatka po klatce tego co jest w nim złe, a co dobre. (dobra jest przede wszystkim gra aktorska)Moja wypowiedź miała na celu jedynie zwrócenie uwagi na pewien problem. Zastanawia mnie co wy o tym myślicie. Czy nie czujecie się trochę robieni "w konia" ? Bo ja tak właśnie się czuje...I jeszcze raz podkreślam, w żadnym wypadku nie chcialem stwierdzic ze pan Mastermind nie zna sie na tym o czym pisze, nie znam go przeciez i nie wiem jakie ma kwalifikacje zeby to robic. Po prostu odnioslem wrazenie ze nie dosc dokladnie wgryzl sie w ten film - nie wiem czy wynika to z brakow wiedzy czy z czegokolwiek innego. I dlatego tez naszła mnie taka refleksja.ps. nie chce też kreować się na jakiegoś guru-ważniaka, który pozjadał wszystkie rozumy. To nie o to w tym wszystkim chodzi wiec nie bijcie ;)




Trwa Wczytywanie