Kodowanie popkultury: Co z tą słowiańską popkulturą?

Łukasz Wiśniewski
2017/07/01 10:00
0
0

Wędrówkę po tym, jak słowiańszczyzna odnajduje się w popkulturze, zaczniemy od Polski i od szeroko pojętej literatury, czyli domeny najstarszych muz.

Przyznaję, poprzedni tekst był nacechowany chaosem. Dyskordianie może byliby dumni, ja nie jestem. Starałem się upchnąć za wiele, bez silnej klamry. Nie było to oczywiście bezcelowe, ale cel mogę wyłuszczyć dopiero teraz. Celem owym było pochylenie się nad tym, jak słowiańszczyzna sprawdza się w kulturze masowej, jakie ma szanse stworzyć nową jakość, zaistnieć na światowym rynku jako moda. Ponieważ koszula najbliższa ciału, najpierw skoncentruję się na tym, co dzieje się na rynku polskim. No i siłą rzeczy zacznę od literatury. Jako że nie jesteśmy jedyną nacją odwołującą się do słowiańskiego rodowodu, postaram się też przyjrzeć temu, jak z tematem radzą sobie nasi sąsiedzi i południowi krewni. Ale nie dziś i nie za tydzień. Dziś i za tydzień pozostaniemy w granicach Polski. Kontekst historyczny wymaga jednakże, bym zaczął nieco na wschód od nas.

Kodowanie popkultury: Co z tą słowiańską popkulturą?

Czy jest nam z tym dobrze, czy źle, moda na słowiańszczyznę zaczęła się w Rosji. Jak słusznie zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz w książce Dostojewski nie była ona jednak czymś lokalnym i unikatowym. Słowianofilom zdawało się, że ruch ich jest na wskroś oryginalny, specyficznie rosyjski. W rzeczywistości słowianofilizm stanowił tylko rosyjską odnogę ogólnoeuropejskiego ruchu literackiego, znanego pod nazwą romantyzmu. Słowianofilizm był to nieco spóźniony romantyzm literacko-polityczny i nie można nawet powiedzieć, że powstał w Rosji, bo w rzeczywistości ziarna tego ruchu przywiezione były do Rosji z zachodu. Pierwsi słowianofile byli przeważnie wychowankami uniwersytetów niemieckich, bezpośrednimi lub pośrednimi uczniami niemieckiego filozofa Hegla lub Schellinga, potem teorie w Niemczech zasłyszane poubierali w strój pseudorosyjski. O ile bowiem właściwa epoka oświecenia w swej końcowej fazie (podręcznikowo, bo pod wieloma względami trwa ona do dziś) kreowała pojęcie narodów i poszukiwała ich korzeni, to romantyzm zaczął owe korzenie eksploatować artystycznie. U nas również.

Motywy słowiańskie odnajdujemy zwłaszcza u Juliusza Słowackiego, urocze i zarazem naiwne jak klechdy, które leżały u podstawy jego twórczości. W mniejszym, ale zauważalnym stopniu odwołuje się do tego dziedzictwa i Adam Mickiewicz. Mniej oczywistą dla ogółu postacią jest Walery Przyborowski. Jest to o tyle smutne, że to właśnie on w zasadzie położył podwaliny pod naszą słowiańską popkulturę, pisząc (obok innych książek) powieści przygodowo-historyczne osadzone w okresie piastowskim. Ponieważ był niegroźny ideologicznie, w słusznie minionej epoce komuniści nie mieli poważnych oporów z wydawaniem jego twórczości. Rozumiecie, niska szkodliwość społeczna: lubił opisywać w pozytywny sposób prosty lud. Prawdopodobnie to dzięki jego powieściom zafascynowałem się Piastami i okolicami. Lelum Polelum, Myszy króla Popiela i - przede wszystkim Chrobry z próbą rekonstrukcji Zjazdu Gnieźnieńskiego - zarażały moją wyobraźnię i kładły podwaliny pod dalsze poszukiwania. Przyborowski zapewne myślał o swojej robocie jako o solidnej pracy nad słowiańskimi korzeniami polskości, ale rozwój nauk historycznych i archeologicznych ustawia go zdecydowanie po stronie popkultury.

Jak już tydzień temu wspominałem, z braku twardych źródeł historycznych, wizję naszej najdalszej historii mamy wykreowaną na bazie ludowych podań. Dlatego za pierwszego świadomego twórcę słowiańskiej popkultury w naszym kraju uznaję wybitnego poetę okresu międzywojennego: Bolesława Leśmiana. Jasne, pojęcia popkultury jeszcze nie zdefiniowano, ale jego twórczość (którą wręcz ubóstwiam) spełnia większość jej wymogów. Odkopywał językowe znaleziska i wplatał w zupełnie nowe opowieści. Cechą specyficzną Leśmiana było też słowotwórstwo. Nie tylko bawił się językiem, po mistrzowsku wykorzystując onomatopeje, hiperbole, epitety metaforyczne, czy elementy synestezji. Budował też neologizmy, często na bazie ludowych żródłowsłowów - jak chociażby Dusiołek. Komu nie skojarzy się z bardziej współczesną popkulturą słowiańską ten fragment wiersza? Nie wiadomo dziś wcale / Co się śniło Bajdale? / Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność przestworza, / Wylazł z rowu Dusiołek, jak półbabek z łoża. / Pysk miał z żabia ślimaczy - / (Że też taki żyć raczy!) - / A zad tyli, co kwoka, kiedy znosi jajo. / Milcz gębo nieposłuszna, bo dziewki wyłają! / Ogon miał ci z rzemyka, / Podogonie zaś z łyka. / Siadł Bajdale na piersi, jak ten kruk na snopie - / Póty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie!.

Co bardzo znaczące (tradycyjnie zanotujcie w kajetach) Bolesław Leśmian nie znalazł zrozumienia u współczesnych mu twórców, na pewno nie na początku. W warszawskiej międzywojennej społeczności poetów największym wyróżnieniem było zaproszenie do stolika Skamandrytów w kawiarni Mała Ziemiańska (lokal był ogólnie mekką wszelkiej maści literatów). Leśmian był tam stałym gościem, ale ekipa tego konkretnego stolika (spośród najbardziej znanych wymieńmy Tuwima, Słonimskiego, Lechonia, Wierzyńskiego i Iwaszkiewicza) nigdy nie zaprosiła go do siebie. Złośliwiec Tuwim popełnił nawet taki wiersz, ewidentnie drąc łacha z Leśmiana: Baby latem biodrzeją. / Soki w babach się grzeją, / Owoc żywy dojrzewa, / Lep żywiczny wre w drzewach. / Płeć się pławi płodziwa, / Buchaj ciołę pokrywa, / Mleczem tłustym się klei / W rozjuszonej nadziei. / Dyszy ziemia - kobyła,/ Wymion dwoje w świat wzbiła, / Byk wiecznego żywota / Białym ślepiem żar miota. / Roztopiły się pola, / Rozstąpiła się rola / I w czarnoziem tętniący / Trysnął białun gorący. Fajni koledzy po piórze, prawda?

GramTV przedstawia:

Okres Polski Ludowej niespecjalnie sprzyjał grzebaniu w pra-narodowych korzeniach. Wiadomo przecież, że najlepiej temat ogarniali wielcy słowiańscy bracia zza Buga, więc po co mnożyć byty. Wygodniejszy był nawet kłopotliwy katolicyzm, z którym władza przynajmniej wiedziała, jak toczyć grę, niż grzebanie się w czasach, gdy Polacy i Rosjanie nie byli “jedną szczęśliwą rodziną”. Doskonale znający realia epoki pisarz Witold Jabłoński tak to ujmuje w prostych słowach przy okazji wywiadu przeprowadzonego przez Jakuba Napoleona Gajdzińskiego: Wytworzył się stereotyp Polaka katolika („Tylko pod krzyża znakiem...”) i Słowianina jako ciemnego, poczciwego głupka w siermiędze i łykowych łapciach. Taki nieprawdziwy i krzywdzący wizerunek propagowała też literatura młodzieżowa okresu PRL – komuniści upierali się, że Słowiańszczyzna była „ludowa” i na jej ludowość kładli największy nacisk. Spowodowało to ogromne spustoszenia w naszym odbiorze rodzimej tradycji. Dodam do wypowiedzi Witka, że przecież tej tradycji i tak mieliśmy tyle co kot napłakał, więc straty były tym większe.

Dopiero gdy słusznie miniony system odchodził do lamusa, twórcy zaczęli sobie przypominać o słowiańskiej spuściźnie. Budować od nowa zręby lokalnego kawałka popkultury. W 1986 roku, u schyłku PRL, na łamach miesięcznika Fantastyka (jeszcze bez Nowa w nazwie, taka prehistoria) ukazało się opowiadanie Wiedźmin . Jakbyście dziś kochali lub nie kochali Andrzeja Sapkowskiego, to on zapoczątkował wędrówkę elementów słowiańszczyzny ku współczesnej popkulturze. Moi starsi koledzy z formacji literackiej Klub Tfurcuff też trochę eksperymentowali w tym kierunku, ale początki były mizerne. Rafał A. Ziemkiewicz (który wtedy wcale nie myślał o polityce i był całkiem normalnym młodym autorem) popełnił opowiadanie Skarby Stolinów, które szybko i brawurowo wyśmiał Feliks W. Kres w - znanym długo tylko wtajemniczonym - pastiszu Stolce Stalinów. Moi późniejsi nauczyciele ogólnie nie widzieli potencjału w zabawie słowiańszczyzną. Kres wolał budować swój własny świat fantasy, Piekara adaptował (by nie rzec adoptował) zachodnie pomysły pisząc o Arivaldzie. Reszta ekipy w zasadzie nie tykała fantasy. A na tym etapie rozwoju myślenia o elementach słowiańskich inny podgatunek odpadał. W zasadzie spośród nestorów naszej grupy tylko Konrad T. Lewandowski zaryzykował wprowadzenie elementów słowiańskich w swej serii o kotołaku Ksinie.

Mijały lata i na arenie był w zasadzie sam Sapek. Mistrzowsko operujący konwencją, rozumiejący naturę popkultury i tworzący osnowę, z której potem mogli korzystać inni twórcy. Z początkowego okresu warto wspomnieć wielkiego przegranego: Zbigniew Nienacki, znany przede wszystkim z cyklu o Panu Samochodziku, stworzył trzytomową powieść o protoplaście Mieszka I Dagome Iudex, rozpoznawaną też jako Ja, Dago. Problemy wydawnictwa sprawiły, iż trylogia ukazała się w parszywej formie, co nie pomogło jej na rynku. Krytycy też nie zostawili na niej suchej nitki. Dziś wiemy, że Nienacki miał trochę racji, traktując ją jako swoje opus magnum. Miał po prostu pecha. Ciut mniejszy pech wydawniczy towarzyszył wspominanemu już Witkowi Jabłońskiemu w ostatnich latach, gdy na rynek trafiła jego dylogia Słowo i Miecz, rozprawiająca się z wizją pokornego przyjęcia chrześcijaństwa na ziemiach polskich. To jednak czasy najnowsze, gdy powieści ze słowiańszczyzną w tle pojawia się coraz więcej.

Ostatnia dekada to początek czegoś, co być może w przyszłości zostanie nazwane triumfalnym pochodem słowiańszczyzny w literaturze polskiej. Coraz więcej twórców odnajduje natchnienie w naszej, dziurawej przecież (o czym wspominałem w poprzednim felietonie) spuściźnie kulturowej. Na razie nie ma mowy o prawdziwej popkulturowej zabawie, totalnym mieszaniu konwencji (jak ze spuścizną wikingów poczyna sobie norweżka Siri Pettersen) - raczej budowane są zręby pod takie działania. Z bardzo dobrym przyjęciem spotkała się brawurowa Korona śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej, rozbudowywana do cyklu Odrodzone królestwo. Nominację do tegorocznej Nagrody imienia Janusza A. Zajdla zasłużenie zdobyła Marta Krajewska ze swoją słowiańską do kości, ludową zarazem powieścią Idź i czekaj mrozów. Wycieczkę w odmęty naszej przeszłości zaryzykowała też, znana dotąd z powieści obyczajowych zaliczających o thriller psychologiczny, Małgorzata Saramonowicz. Jej nieco pretensjonalnie zatytułowana powieść Xięgi Nefasa - Trygław. Władca Losu przenosi nas do XII wieku, gdy pradawna magia jest wciąż żywa. Kak widać dzieje się.

Bariery gatunkowe odważnie, acz nie do końca porywająco łamie Katarzyna Berenika Miszczuk. Jej najnowsze powieści Szeptucha, Noc Kupały i Żerca to romanse odwołujące się do naszej spuścizny. Wiele lat wcześniej mój klubowy kolega Michał Studniarek postanowił wpleść słowiańskie elementy w podgatunek urban fantasy - jego niesłusznie przeoczona Herbata z kwiatem paproci wyprzedziła swój czas. A przecież takie połączenie, jakie zastosował, to kwintesencja tego, czego potrzebujemy: szerokiego wejścia w popkulturę. Michał załapał się jeszcze na bycie dziwakiem. Dziś coraz trudniej krytykom i twórcom ignorować słowiańszczyznę jako cenny element kulturowy. Otwórzcie kajety. Wiersze Bolesława Leśmiana wydrwiwano, a dziś jego poezja to teksty kultury, o których pisze się opracowania i których uczy się w szkołach. Wnioski wyciągnijcie sami. Za tydzień zaś pogadamy o tym, jak słowiańszczyzna odnalazła się w objęciach młodszych muz.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!