Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. A szkoda, bo nie brakuje tu pomysłowych rozwiązań.
Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. A szkoda, bo nie brakuje tu pomysłowych rozwiązań.
Woolfe: The Red Hood Diaries, choć bazuje na baśni, ma mroczny klimat. Przekonujemy się o tym właściwie od pierwszej chwili. Wystarczy już sam rzut oka na główną bohaterkę, stylizowaną nieco na Alicję z produkcji Americana McGee. Smukła, przesadnie szczupła, z obłędem w oczach - taka jest zakapturzona pannica w grze studia GRIN. Kapturek służy zresztą nie tylko za postać przewodnią, ale również za narratorkę. Warto zauważyć, że wirtualna baśń również jest rymowana. Aktorce wcielającej się w dziewczynę brakuje nieco spójności. Z jednej strony słychać w jej głosie smutek i rozczarowanie panującą sytuacją, z drugiej w kolejnych wersetach sili się na recytację. Taki dualizm działa zdecydowanie na niekorzyść.
Zabawa stricte platformowa nie jest już tak udana. Woolfe: The Red Hood Diaries to jedna z tych gier, w przypadku których za błędy techniczne zapłaci najpewniej niemal cały projekt. Kiedy bowiem robi się platformówkę, warstwa techniczna jest bardzo ważna, stanowi fundament całej gry. Tymczasem w tym przypadku mocno nadszarpuje ona opinię o produkcji studia GRIN. Łatwo jest przeskoczyć w niepożądane miejsce, Kapturkowi zdarza się blokować, niewidzialne ściany to również częsty obrazek. Miasto, które miało być placem zabaw, staje się placem udręki.
Równie słabo wypada w Woolfe: The Red Hood Diaries walka, co jest zresztą pokłosiem tego samego czynnika - niedomagającej warstwy technicznej. Gdy już Kapturek dorwie się do jakiegoś toporka, można z nim zrobić kilka rzeczy. Twórcy zaoferowali atak podstawowy i specjalny, a także unik. Najefektywniejszym sposobem na radzenie sobie z przeciwnikami (pomijając zwykłe uciekanie przed nimi, co, jak pokazuje praktyka, też bywa skuteczną metodą - i na przejście do kolejnego etapu, i na uwolnienie się od frustracji, jaką rodzą monotonne, nieskładne starcia z nieprzyjacielem) jest powtarzanie sekwencji naparzaj-naparzaj-naparzaj-naparzaj-odskok.
Do mocnych stron Woolfe: The Red Hood Diaries z pewnością nie można zaliczyć też grafiki. Wspominałem już o pustych lokacjach. To, że na ulicach miasta życie zamarło, jest co prawda uzasadnione fabularnie, ale odbija się na odbiorze miejsc, które przemierza Kapturek. Lepiej wypadają na tym tle zamknięte pomieszczenia, gdzie ciasne korytarze wyglądają bardziej naturalnie. Nie ma mowy o realistycznej grze świateł i cieni, co sprawia, że element skradankowy wygląda na dodany na siłę i w praktyce prezentuje się karykaturalnie, o czym wspomniałem już przy okazji pastwienia się nad SI. Takie błędy, jak zatapianie się głównej bohaterki w podłożu można by jeszcze wybaczyć, ale brak współgrania postaci z otaczającym ją światem jest tylko kolejnym powodem rodzącej się frustracji.