Czołgi po raz pierwszy pojawiły się polach bitwy podczas I wojny światowej. Wówczas miały prostą budowę i dość dziwaczny, z dzisiejszej perspektywy, wygląd. Ogromne gąsienice, mały korpus oraz wieżyczka wyposażona w CKM, a nie pełne działo. Całość wyglądała bardziej jak pisklę dzisiejszego czołgu, niż śmiercionośna machina wojenna. Oczywiście pozory myliły - to potrafiło zabić.
Z czasem jednak inżynierowie każdej z biorących udział w wojnach światowych nacji, starali się ulepszać ideę czołgu, modyfikując i eksperymentując z różnymi pomysłami. W efekcie przez te kilkadziesiąt lat w warsztatach i fabrykach armii powstały naprawdę niezwykłe mechaniczne dzieła. Patrząc na nie trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, czy mają one zabijać przeciwnika pociskami, czy może... śmiechem. Zróbmy więc mały przegląd tego nieziemskiego arsenału.
Lebedenko
Jeszcze w 1914 roku Rosjanie mocno myśleli nad tym, jak może wyglądać 40-tonowe, samobieżne działo z załogą mogącą bezpiecznie siedzieć w jego wnętrzu. Efekt? Ogromne monstrum inżyniera N. Lebedenko:

Jak sami widzicie, Rosjanom udało się zmontować ogromny i do tego cholernie ciężki... wózek inwalidzki. Czołg ten przyjął dwie nazwy - albo od nazwiska twórcy "Lebedenko" albo "Tsar Tank" (na cześć cara Nikolaja, który wyłożył kasę na tę zabawkę). Wymiary tego cacka imponują nawet dzisiaj, bowiem jego koła miały średnicę aż 9 metrów. Lebedenko był wyposażony w kilka CKM-ów oraz obrotową wieżyczkę, która pozwalała na prowadzenie ostrzału naokoło pojazdu. Niestety, Rosjanie przeliczyli się co do przyszłości Tsar Tanka - już podczas jazdy testowej i na oczach uroczystej wojskowej komisji, maszyna zakopała się w dość płytkim błocie... W tak żałosnym położeniu pozostała nietknięta do 1923 roku, gdy wreszcie ktoś się nad nią zlitował i rozmontował ją tnąc na kawałki.
Antonov A-40
Rosjanie wykazali się niebywałą pomysłowością także nieco później, w 1942 roku. Gdy Anglicy zrzucali swoje lekkie czołgi w szybowcach, nasi wschodni sąsiedzi ruszyli głową i doszli do wniosku, że lepiej będzie sprawić, aby czołg sam poleciał. Jak pomyśleli, tak zrobili. Tak oto powstał Antonov A-40, czyli pierwszy na świecie czołg ze skrzydłami:

No dobra, ale dzisiaj czołgi nie mają skrzydeł. Czyżby coś poszło nie tak? Oczywiście. Aby dostarczyć A-40 na pole bitwy, konieczne było użycie jednego z najmocniejszych bombowców dostępnych w tamtych czasach, jak np. Tupoleva TB-3. Jednak mimo użycia tak dużego samolotu, konieczne było odchudzenie samego czołgu T-60 (który stanowił podstawę A-40). Podczas testowej operacji TB-3 wzbił się w powietrze, ale wkrótce po oderwaniu podwozia od płyty lotniska musiał pozbyć się zbyt ciężkiego ładunku. Z relacji świadków tego wydarzenia wiadomo, że A-40 przez tę krótką chwilę szybował dość ładnie i wylądował bezpiecznie na ziemi.
Jeżeli jesteście ciekawi, kto miał na tyle stalowe jaja, że siadł za sterami czołgu z przyczepionymi doń drewnianymi skrzydłami, to zapamiętajcie nazwisko Sergei Anokhin. Przyszłość tej innowacji pogrzebał brak wystarczająco mocnego samolotu, który byłby w stanie poderwać z ziemi tę szybującą abominację. Sama idea latającego czołgu nie została wskrzeszona do dnia dzisiejszego. Współczesne czołgi są ewentualnie zrzucane z transporterów na kilku spadochronach.
Boirault machine
Widząc, że największe potęgi świata zaczynają kombinować z ideą czołgu, Francuzi najwyraźniej postanowili również dołączyć do zabawy. W końcu podczas wojny będą musieli w jakiś sposób bezpiecznie dowieźć białą flagę na pole walki... Jak wyglądały eksperymenty Francuzów z czymkolwiek związanym z aktywną wymianą ognia, chyba łatwo się domyśleć. Ale jeżeli brakuje wam wyobraźni, to spójrzcie poniżej:

Tak, to jest francuski protoplasta czołgu - tzw. "Boirault machine". Główną ideą stojącą za tym projektem było zapewnienie maszynie możliwości poruszania się w każdym terenie. Dlatego też kabina z żołnierzami poruszała się wewnątrz łamanej klatki. To awangardowe dzieło militarnej sztuki wojennej było w stanie rozwinąć oszałamiającą prędkość 1,6 km/h. Oczywiście tylko na wprost - skręcanie odbywało się w miejscu poprzez uniesienie całej instalacji.
Czy ta porażka zniechęciła obywateli ojczyzny bagietek? Nie, bowiem w dwa lata później z warsztatu wyjechała druga wersja Boirault machine:

Tym razem machina była mniejsza, rozwijała mniejszą prędkość niż jej starsza siostra (1 km/h), a jej wygląd sprawia wrażenie, jakby została wyciągnięta z uniwersum Warhammera 40k. Wprowadzono w niej też mechanizm pozwalający na płynną zmianę kierunku jazdy - promień skrętu wynosił 100 m... Boirault machine nr 2 przejechała zaledwie 1,5 km zanim do francuskich wojskowych dotarło, na jak wielką porażkę patrzą.
Kugelpanzer
Wreszcie doszliśmy do "czołgowych królów", czyli Niemców. Przegląd ich innowacji zaczniemy od bardzo tajemniczego pojazdu - Kugelpanzera. Jak widać na poniższej fotografii, jest to pojazd o kształcie kuli z ruchomymi "kołami" po bokach. Dodatkowe koło było zamontowane z tyłu, aby zapewnić stabilność tej nietypowej machinie. Kugelpanzer nie był stricte czołgiem, a jedynie pojazdem przeznaczonym do wykonywania rozpoznania terenu. Wewnątrz tego mało urodziwego, metalowego bąbelka znajdował się dwusuwowy silnik i pojazd ten został znaleziony na jednym ze wschodnich frontów przez Rosjan.

Tyle wiadomo na temat "Pancernej Kulki". Historycy nie znaleźli dotąd żadnych informacji ani o projekcie ani o twórcy tego pojazdu.
Treffas-Wagen
Kpiliśmy z Rosjan za ich zabawny pomysł z ogromnymi kołami, a tu proszę - Niemcy również bawili się tym podejściem. Niemniej w ich wykonaniu efekt końcowy był a) użyteczny b) był użyteczny. Treffas-Wagen posiadał mniejsze niż Lebedenko koła, bo zaledwie 3,3-metrowe. Z przodu "czołg" ten miał 5,7-centymetrowe działko, a oprócz tego załoga mogła ostrzeliwać przeciwnika z karabinów maszynowych umieszczonych z boku pojazdu. Niestety, powstał tylko jeden egzemplarz Treffas-Wagen. Projekt przegrał z innym fantazyjnym potworem, A7V.

A7V
Jeżeli spojrzycie na A7V, to co pierwsze wam przychodzi do głowy? Zapewne Sandcrawler Jawów z Gwiezdnych Wojen. A7V jako jedyny czołg niemiecki zobaczył pole bitwy podczas I Wojny Światowej. W sumie wyprodukowano 21 sztuk tej maszynki i dość szybko zdobyła ona sobie wśród brytyjskich żołnierzy miano "The Moving Fortress". Chociaż względnie cienki pancerz nie chronił załogi pojazdu od ataku pociskami większego kalibru, to i tak świetnie stawiał czoła karabinom i CKM-om.

Jako, że A7V miał aż 7 metrów długości i 3,3 metra wysokości, to jego wnętrze było dość pojemne. Do wnętrza tego czołgu wchodziło 16 żołnierzy i 2 oficerów dowodzących. W końcu ktoś musiał obsłużyć to 57-mm działo z przodu i aż 6 karabinów maszynowych rozmieszczonych na bocznym pancerzu pojazdu. Jeżeli chcielibyście zobaczyć na własne oczy jedyny ocalały egzemplarz A7V, to musicie udać się do Queensland Museum w Brisbane w Australii.
MarienWagen
No dobra, może i podobieństwo A7V do Sandcrawlera nie jest zbyt uderzające. Ale wystarczy spojrzeć na inny niemiecki prototyp czołgu, a gwiezdnowojenny pojazd sam pojawi się w głowie.

MarienWagen Gepanzert nie narodził się z potrzeby Rzeszy na czołg. Wręcz przeciwnie. Początkowo miał to być po prostu opancerzony pojazd, którego główne zastosowania to transport załogi oraz ciągnięcie ciężkich dział. Ba! Początkowo nie montowano w MarienWagen nawet stałych działek czy KM-ów. Siedzący w jego wnętrzu żołnierze mieli do swojej dyspozycji jedynie lufciki, przez które mogli ewentualnie strzelać z własnych karabinów. Twórcy stwierdzili jednak, że mimo wszystko ich dzieło nie nadaje się nawet do tej roli.
Ta refleksja nie przeszkodziła dowództwu niemieckiej dalej rozwijać tego pomysłu. Można jednak ich poniekąd zrozumieć - w końcu w bitwie pod Sommą Anglicy rozbijali się już swoimi tankami, więc trzeba było dogonić wroga za wszelką cenę. W efekcie powstała uzbrojona wersja MarienWagen Gepanzert. Jak łatwo się domyślić, dodanie ciężkiego osprzętu nie wyszło czołgowi o tego typu konstrukcji na dobre. Wysoko położony środek ciężkości sprawił, że machina ta łatwo się przewracała, a silnik ledwo dawał radę pchać całość do przodu. Co ciekawe, niewypał jakim okazał się MarienWagen Gepanzert sprawił, że Niemcy ogólnie zniechęcili się na jakiś czas do pomysłu tworzenia czołgów. To z kolei opóźniło rozwój tego typu pojazdów w armii naszych zachodnich sąsiadów. Dla nas była to oczywiście korzystna sytuacja - im później Shermany miałyby dostawać łomot od Tygrysów, tym lepiej.
UDES-XX-20
Na koniec została szwedzka propozycja, czyli UDES-XX-20. Od reszty jego czołgowych kumpli odróżnia go to, że składa się on tak naprawdę z... dwóch członów.

Pierwszy prototyp UDES-XX-20 Szwedzka Armia przygotowała w 1981 roku. Według zamysłu konstruktorów tego niecodziennego czołgu, przedni człon miał stanowić podstawę dla wieżyczki z 12-centymetrowym działem. Załoga znajdowała się w przedniej części, natomiast amunicja i silnik były ukryte z tyłu pojazdu. Chociaż UDES-XX-20 był niezwykle zwrotny, to był również bardzo kosztowny. To zakończyło karierę tego czołgu na polach bitwy, jeszcze zanim zdążyła się ona na dobre zacząć.
Jak widzicie, inżynierowie wojskowi nie narzekali w przeszłości na brak fantazji i świeżych pomysłów. Oczywiście to nic złego - w końcu każda idea, nawet ta najbardziej szalona, jest godna rozważenia. Grunt to szybko uczyć się na własnych błędach. W przypadku wojennych machin jest to o tyle istotne, że na szali stawiane jest życie ludzkie...
Cykl artykułów Tydzień z grą World of Tanks powstał w ramach wspólnej akcji promocyjnej gram.pl i Wargaming.net, wydawcą gry.