Tak się jakoś złożyło, że przerwa w pisaniu felietonów doprowadziła mnie do bardzo ciekawego momentu. W naszej podróży przez wizje podboju kosmosu zbliżyliśmy się do granicy podgatunku zwanego space operą, jednocześnie zaś za progiem czeka już premiera pecetowej wersji gry Mass Effect, dokładnie w tej stylistyce osadzonej. Ot, takie drobne zbiegowisko okoliczności... Nim jednak zaczniemy dokładniej przyglądać się barwnym i często nieco szalonym wizjom przyszłości prezentowanym przez twórców space opery, warto przeanalizować pewien kluczowy element owych opowieści: Obcych.
Cały dowcip polega na tym, że słowo „obcy” bywa w fantastyce traktowane niezwykle umownie. A już zwłaszcza space opera ma w zwyczaju stosować do niego nawias rozmiarów ramienia Drogi Mlecznej. Wiem, wiem... roi się tam przecież od rozmaitych ras z kosmosu rodem, w zasadzie rzucając trzema kamieniami trafi się w pięć różnych dziwacznych, gumowych łbów. Nie są to jednak Obcy sensu stricte. Takowych przewinęło się przez literaturę stosunkowo mało, bynajmniej nie z powodu braku kreatywności twórców. Problem zasadza się w samym rdzeniu znaczeniowym obcości... ale nie tylko, jak za chwilę udowodnię.
Zacznijmy od banału: człowiek nie jest w stanie wymyślić bytu całkowicie obcego. Kształtują nas pewne mechanizmy poznawcze, nasz biologiczny twardy dysk zapisuje skrzętnie wszelkie informacje i poddaje je obróbce. Jeżeli nie mamy danych wyjściowych, nie mamy czego przetwarzać. A w wypadku kreowania obcych ras, naszymi danymi wyjściowymi są gatunki obserwowane w naszym otoczeniu – z naciskiem na homo sapiens. Jeśli mieszkańcy odległych globów mają się z człowiekiem porozumiewać, a na dodatek jeszcze podróżować między gwiazdami, to muszą spełnić pewien drobny warunek: posiadać inteligencję. I tu leży pies pogrzebany... o ile bowiem rozmaitych form żywych na Ziemi znajduje się całkiem sporo (mimo wysiłków naszego dumnego gatunku), to już z tymi inteligentnymi sprawa wygląda nieco gorzej. Teoretycznie mamy delfiny, orki i humbaki, ale póki co nie dogadaliśmy się z nimi – a nawet ni w ząb nie kumamy, jak do tego doprowadzić. Szympanse i inne człekokształtne są w zasadzie również „człekomyślne”, więc twórcom wizji przyszłości wiele nie pomogą w kreacji kosmitów. Obcość intelektualną trzeba więc szyć ze skrawków człowieka.
Oczywiście, nawet na tak ubogim gruncie da się wyhodować całkiem zdrowego aliena; pod warunkiem, iż dysponuje się odrobiną dodatkowej wiedzy. Przydadzą tu się antropologia, antropologia kulturowa, psychologia, socjologia, historia, biologia, teologia, i sporo jeszcze innych „logii”. Jeśli bowiem na owym ludzkim płótnie (zagruntowanym u startu cywilizacją, w której przyszło twórcy zaliczyć wczesną socjalizację) zaczną się pojawiać barwy wynikające z wiedzy o zachowaniach zwierząt, o historii społeczeństw, o uwarunkowaniach religijno-filozoficznych, to owego bazowego człeka pod finalnym obrazem nie od razu da się dostrzec. Zwłaszcza gdy akcja jest wartka i czasu do namysłu mamy mało.
Próby pokazania prawdziwie obcych Obcych zdarzają się więc rzadko, bo roboty z tym tyle, że strach się bać. Na dodatek kończą się w zasadzie na literaturze, bo jak wiadomo, papier jest bardziej wytrzymały na ciężkie treści niż celuloid czy plastik z warstwą odbijającą laser. Osoby zainteresowane tematem odsyłam chociażby do Mówcy umarłych Orsona Scotta Carda, cyklu Przybysz C.J. Cherryh (tak, tak, wiem – ciągle się na tę pisarkę powołuję, ale nie bez powodu) czy do rewelacyjnej powieści Lewa ręka ciemności Ursuli K. Le Guin. W owych dziełach Obcy są naprawę obcy – na tyle, na ile człowiek potrafi to wygenerować bez uciekania w narkotyczne wizje.
Space opera jednakże rządzi się nieco innymi prawami. Jedno z założeń stanowi tam bowiem mnogość myślących gatunków – wysiłek kreowania ich według powyższych wykształciuchowskich założeń przekracza raczej możliwości (zwłaszcza finansowe – lata pracy bez gwarancji zysku) twórców. Mamy więc całe mnóstwo bytów powstałych ze skrawków człowieka pozszywanych ze zwierzakami za pomocą grubych nici stereotypów. Od razu zaznaczę, że pomimo mocno pejoratywnego wydźwięku poprzedniego zdania nie uważam, iż space opera nadaje się jedynie jako podkładka pod rozklekotany mebel. Po prostu tłumaczę, jak mało obcy są owi Obcy.
Jak montujemy taką rasę? Dajmy na to, że łapiemy kota i każemy mu – biedakowi – przyjąć humanoidalną postać. Jaką ma mieć ktoś taki psychologię? Oczywiście powinien być diabolicznie sprytny i tajemniczy, zdolny do zaciekłej walki w obronie swojego terytorium. Ponieważ w Egipcie koty były świętymi zwierzętami, możemy na czele owej obcej nacji postawić kogoś w stylu faraona. Gotowe. Szlus. Jeśli dla odmiany złapiemy w sidła wyobraźni mrówę, to już nie będziemy jej na siłę prostowali do pionu, najwyżej jedną parę kończyn uczynimy zdolną do obsługi narzędzi. Dodamy społeczeństwo w stylu mrowiska, dorzucimy jeszcze gratis telepatię na bazie umysłu-roju z dominującą wolą królowej. Jaszczurki mają łuski i budzą skojarzenia ze smokami, więc po postawieniu na tylnych kończynach i ubraniu w pancerze bojowe staną się idealną rasą wojowników... klanowych na przykład, w celtyckim stylu. Możemy też wyciąć z ludzkiej psychiki samą kreatywność i wynalazczość, by stworzyć rasę jajogłowych nie mających smykałki do rzezania braci w rozumie. Proste jak szosa w sercu Australii.
Jeśli ktoś powie, ze przesadzam, niech odpali dowolną grę 4x (gatunek rozsławiony przez serie Master of Orion i Galactic Civilizations) albo poklika pilotem po kanałach w poszukiwaniu Star Treka. No i co? Naprawdę przesadzam? Tę cechę space opera współdzieli zresztą z fantasy, które również ucieka się do analogicznych zabiegów. Ogólnie więc wyolbrzymiamy pewną ludzką cechę i kastrujemy rodzącą się rasę z innych elementów człowieczej psychiki. De facto nie stosujemy konstrukcji, lecz dekonstrukcję. Nic dziwnego, że w każdej opowieści budowanej na takich fundamentach homo sapiens zaczyna szybko zyskiwać na znaczeniu i marginalizować pozostałe rasy...
Pozostaje jeszcze kwestia uniwersalności świata. Jeśli galaktyczne rasy mają się spotykać i korzystać ze swych zdobyczy technologicznych, to powinny być one w jakiś sposób antropomorficzne. Inaczej żaden Henio Bohater Galaktyki nie będzie mógł śmigać w myśliwcu Skharaadzoow albo walić z blastera Kukunamuniów. Poetykę radosnej przygody szlag trafi, bo akcja rozleci się na atomy przy opisywaniu technologii konwersji i procesów homologacji owego sprzętu. Oczywiście, od każdej reguły są wyjątki – że wspomnę Szpital Kosmiczny Jamesa White’a, Irlandczyka z Belfastu zresztą. Autor postawił sobie za cel pokazanie jak najdziwaczniejszych Obcych, zupełnie pozbawionych cech antropomorficznych. Nie musiał jednak kombinować nad skomplikowanymi kwestiami społecznymi i historycznymi, albowiem owe gatunki miały za zadanie przysparzać kłopotów pracownikom tytułowego szpitala, wywołując przy okazji niekontrolowane parkosyzmy śmiechu u czytelników. Space opera nie została zresztą stworzona po to, by przemycać wiedzę antropologiczną, społeczną czy inszą. Powołano ją dla rozrywki i niech taką pozostanie, ograniczając się do sporadycznego ukazywania w krzywym zwierciadle naszego świata.
Ostatnim czynnikiem wpływającym na mnogość człekokształtnych Obcych jest bezpośrednie powiązanie space opery z początkami kina fantastycznego. W niskobudżetowych produkcjach koniecznie musiało aż roić się od egzotycznych kosmicznych ras, a za żebracze stawki trudno było nakłonić aktorów do wielogodzinnego pełzania w stosach gumy i paper-maché. Dużo prostszym rozwiązaniem okazało się zmajstrowanie fikuśnego stroju i dorzucenie do niego gumowej maski oraz rękawiczek udających inną konstrukcję dłoni. Niezależnie od fantastyki producentom zależało też na odpowiedniej stymulacji ślinotoku u nastoletnich widzów, więc bez względu na odgrywaną rasę aktorki musiały też mieć uwypuklone cycki, bo bez cycków nie ma prawdziwego niskobudżetowego kina... Czasy się zmieniły (budżety też), dysponujemy genialną technologią do generowania CGI, ale bagaż tradycji ciąży jak garb, więc pewnie nieprędko od owych naciąganych rozwiązań odejdziemy. Mimo owej nutki fatalizmu, na zakończenie jednak zarówno Wam jak i sobie życzę bardziej Obcych obcych w fantastyce. Nawet w space operze...