Lost Planet: Colonies - recenzja

mastermind
2008/05/23 17:07

Gra po liftingu

Gra po liftingu

Gra po liftingu, Lost Planet: Colonies - recenzja

Tradycja wydawania usprawnionych i delikatnie podrasowanych produkcji jest tak stara, jak sama komputerowa rozgrywka. W zasadzie za każdym razem możemy być pewni, że jeśli jakaś gra osiągnie zadowalający poziom sprzedaży, autorzy zaserwują nam wersję specjalną. Nie inaczej jest z Lost Planet: Colonies, która w prostej linii pochodzi od Lost Planet: Extreme Condition. Ponieważ tamta z kolei ukazała się (w wersji na konsole) w styczniu 2007 roku, można powiedzieć, że mamy do czynienia z tytułem leciwym. Pojawia się zatem uzasadnione pytanie, czy programiści z Capcom zaserwowali nam "odgrzewanego kebaba", czy może jednak coś więcej?

Zanim jednak zgłębimy to zagadnienie, wypada przyjrzeć się temu, co Lost Planet: Colonies oferuje. Zaznaczamy przy tym, że ponieważ tytułem mogą zainteresować się również ci gracze, którzy nie widzieli "podstawowej" gry, wiele aspektów recenzji może się wydać weteranom dziwnie znajome... Lost Planet: Colonies to bowiem usprawniona wersja Extreme Condition, która podążą z grubsza po ścieżkach przetartych przez tamten tytuł. Mamy zatem kampanię, której bohaterem jest niejaki Wayne. Cała historia rozgrywa się zaś na pewnej zaśnieżonej i "zaginionej" planecie zwanej EDN III. Dlaczego "zaginionej". Ot tak, żeby było bardziej tajemniczo. Być może autorom chodziło o fakt, że EDN III znajduje się obecnie w posiadaniu obcej rasy istot zwanych Akridami. Te owadopodobne i obrzydliwe potwory, kryjące się pod lodem i śniegiem, ludzi jakoś nie lubią. Ci z kolei od pokoleń toczą krwawą walkę z bestiami o odebranie swoich dawnych włości. Taką walkę toczył też ojciec Wayne’a, zanim - co oglądamy jeszcze w intro - zabił go potwór o imieniu Zielone Oko. Sam Wayne zaś, który widział śmierć ojca, upadł w swoim mechu tak niefortunnie, że przykryły go zwały śniegu. Chłopaka uratowała jednak grupka rebeliantów i wraz z nią staje teraz ramię w ramię do ostatecznej rozprawy z Akridami i Zielonym Okiem. Ot i cała fabuła. Dość infantylna w zasadzie, ale na upartego da się ją przełknąć, może dlatego, że gra nie jest wybitnie długa, a filmiki w przerywnikach są ładnie zrealizowane.

Lost Planet: Colonies jest typowo konsolową grą action-adventure. Wydarzenia oglądamy zza pleców bohatera, choć istnieje też opcja FPP oraz widok z kamery umieszczonej na ramieniu bohatera. Dwa ostatnie to novum w stosunku do Lost Planet: Extreme Condition, ale powiedzmy od razu, że całkowicie nieprzydatne... Najefektywniej śmiga się bowiem na „oryginalnym” ustawieniu kamery. Biegając po powierzchni, grotach, budowlach i różnych zakątkach EDN III, zbieramy bronie, masakrujemy hordy mniejszych przeciwników i większych bossów, wsiadamy czasem do porzuconych VS-ów (czyli wspomnianych mechów bojowych), a przy pomocy zmyślnego haka wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Od czasu, do czasu wydarzenia konkludowane są przez filmiki, i to w zasadzie wszystko. Skoro już o walce mowa, warto zauważyć, że ta jest bardzo urozmaicona. Po pierwsze strzelamy, poruszając się zarówno pieszo, jak i w VS-ie. W pierwszym przypadku możemy zabrać ze sobą dwie bronie, w drugim na ramionach mecha również da się osadzić dwie giwery. Ponieważ sprzęt jest w większości kompatybilny, istnieje również opcja wymontowania karabinu lub działa z VS-a i używania ich w starciach oko w oko. Do tego chodząc, skacząc i latając maszyną na krótkim dystansie, można używać dwóch broni jednocześnie, co niejednokrotnie uratuje nam skórę. Klawiatura idzie w kąt

Obszerny jest zestaw narzędzi eksterminacji. Składają się na niego karabiny maszynowe, strzelby, broń snajperska, laserowa, wyrzutnie rakiet oraz granatnik i kilka rodzajów granatów, które – przyznać trzeba – robią efektowne bum! Walka w Lost Planet: Colonies to zresztą bardzo mocna, choć niezbyt dobrze zbalansowana część rozgrywki. O ile z ludźmi walczy się łatwo, bo inteligencją zbytnio nie grzeszą, o tyle pokonanie Akridów, a zwłaszcza bossów, jest już sporym problemem. Po pierwsze zazwyczaj musimy trafiać we wrażliwe punkty (np. odwłoki), po drugie Akridowie są często dość monstrualnych rozmiarów, po trzecie w końcu, każdy z bossów ma sporo życiodajnej energii i jego pokonanie do banalnych nie należy.

Z walką, a w zasadzie całą rozgrywką związany jest podstawowy aspekt dotyczący sterowania. W zasadzie można go streścić krótko: bez pada nie ruszać! Faktycznie, gra na klawiaturze to istna mordęga, ale już podstawowy pad (koszt ok. 20 PLN), a z takiego korzystaliśmy w czasie testów, sprawia, że rozgrywka nabiera rumieńców. Dwie gałki odpowiadają za poruszanie się i rozglądanie, a przyciski za strzały, skoki, rzucanie haka i podnoszenie rozrzuconego po okolicy żelastwa.

GramTV przedstawia:

Pisząc o Lost Planet: Colonies nie wolno zapominać o jeszcze jednym aspekcie. Mowa o specjalnej energii T-ENG. Ponieważ akcja osadzona została w mroźnym klimacie, energia owa jest potrzebna Wayne’owi po to, by nie zamarzł. Tak się ciekawie składa, że spore jej złoża pozostają po zabiciu przeciwników. Do tego nagromadzona w większej ilości energia powoduje błyskawiczne odzyskiwanie zdrowia w sytuacjach podbramkowych. Zatem klucz do sukcesu leży w sukcesywnym eliminowaniu wrogów i obserwowaniu paska T-ENG.

Nowości mało treściwe, ale są

Zanim omówimy kwestie graficzne, pora wspomnieć o tym, co tak naprawdę zmieniło Lost Planet: Colonies. Jako się rzekło, jest to Lost Planet: Extreme Condition po faceliftingu. Zobaczmy więc te "nowości". Przede wszystkim są nimi dodatkowe tryby rozgrywki. Oprócz kampanii możemy zagrać w Rozgrywce na Punkty, Próbie oraz grze Bez Ograniczeń. Ogólnie trzeba zaznaczyć, że wszystkie toczone są na mapach znanych z kampanii. Najciekawszy wydaje się ten pierwszy. Otóż każdy kill jest w zabawie punktowany. Tym lepiej, im bardziej jest finezyjny. Prosty strzał ze snajperki bądź strzelby do przeciwnika na wieży strażniczej przyniesie nam niewiele punktów. Jednak już rozwalenie strażnicy, a przy okazji uśmiercenie żołdaka będzie lepiej punktowane. Drugi z nowych trybów, nazwany Próba, to po prostu starcia z kolejnymi bossami z gry. Coś na wzór turnieju w Quake III: Arena. Reguły są proste: gdy pokonamy jednego bydlaka, przechodzimy na arenę z kolejnym. Zdobyta amunicja i T-ENG są wykorzystywane w kolejnym starciu. Ponadto mamy pewien wpływ na to, z jakim przeciwnikiem spotkamy się w następnym etapie. Jest to uzależnione chociażby od czasu, w jakim pokonamy poprzedniego. Pewnym mankamentem jest to, że zabawę toczymy w tych samych sceneriach, co w czasie kampanii. Podobnie jest zresztą z ostatnim trybem - grze Bez Ograniczeń. Uzyskujemy do niego dostęp po przejściu kolejnych etapów i możemy je wówczas rozegrać z nieograniczoną ilością amunicji, nieco podrasowanymi broniami i szybszym tempem poruszania się. Ten tryb jest najmniej finezyjny i po prawdzie to samo dałoby nam wpisanie cheatów...

Kolejnymi elementami, które dodano w tej wersji gry, są tryby multi, nowe mapy i pięć nowych modeli postaci. Mapy to: Crossfire City (świetna na bitwy VS-ów), Area 921 (mapa z rozbudowanymi podziemiami), Lost Arena (lokacja z obszerną areną pośrodku) i Assault Space (mapa o zmodyfikowanej grawitacji). Wszystkie są ciekawie wykonane i powinny dostarczyć zróżnicowanych wrażeń. Z kolei nowe tryby rozgrywki pozwalają w końcu na wspólną rozgrywkę posiadaczy konsol oraz komputerów PC. Najbardziej klasycznym z nich jest chyba VS Annihilator. To drużynowy DM, w którym trzeba po prostu wyciąć w pień wszystkich przeciwników dosiadających swoje VS-y i zdobyć bazę wroga. W Akrid Hunter stajemy natomiast po stronie Akridów i siejemy postrach w szeregach Śnieżnych Piratów. Z kolei w Counter Grab zwycięży ta drużyna, której członkowie najdłużej utrzymają się na polu bitwy przy życiu. Point Snatcher to wersja trybu Rozgrywka na Punkty, tyle że w wersji online. Przy okazji trzeba też zebrać jak największe ilości energii. Akrid Egg Battle to natomiast Capture The Flag, w którym zamiast flag należy wykradać jaja Akridów. Z kolei Egg Bandit to jego zmodyfikowana wersja, w której punktujemy tym wyżej, im dłużej jesteśmy w posiadaniu jaja. Kolejne drobne usprawnienia dotyczą pięciu nowych modeli oraz czterech charakterów, z których można skorzystać w starciach online. Do tego doszły cztery nowe giwery w trybie single (rewolwer, miotacz płomieni, ręczne działo i prosty pistolet) oraz cztery nowe w multi (Pile Bunker, VS Rifle, Rocket Pod oraz Laser Lance).

Najfajniejszy jest miotacz, którym nie tylko efektownie przypieka się przeciwników, ale równie skutecznie topi śnieg i lód, odnajdując różne dobra. I... to by było na tyle, jeśli chodzi o dostępne w grze nowości. Prawdę powiedziawszy ich ilość i jakość raczej nas rozczarowała. Często bowiem dzieje się tak, że tego typu ficzersy są graczom udostępniane za darmo, do ściągnięcia z netu. Gdyby więc w grę mieli inwestować posiadacze Lost Planet: Extreme Condition, byłby to wydatek co najmniej nierozsądny. No chyba, że najzwyczajniej nie muszą liczyć się z pieniędzmi. Inna sprawa to gracze, którzy z tym dziełem Capcomu nie zetknęli się wcześniej. W zasadzie dopiero po wprowadzeniu dodatkowych funkcji w Lost Planet: Colonies, można powiedzieć, że wybierając tę pozycję w sklepie, kupuje się tytuł pełnowartościowy. Jest kampania, zróżnicowane tryby gry solo oraz szereg wyzwań multiplayer. Dzięki temu cieszyć się nim można o wiele dłużej niż dotychczas.

Piękna grafa, duże wymagania

Rozważając zakup, należy jednak zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Są nim mianowicie wymagania sprzętowe. Od pierwszej wersji nie uległy one zmianie, ale nadal są jednak spore. Oczywiście gra wygląda lepiej w DX 10, ale trzeba jeszcze mieć tę Vistę i sprzęt też sporo lepszy niż do DX 9. Na czterordzeniowym procku i GF 8800 gra śmigała aż miło, ale gracze o mniej wypasionych sprzętach będą musieli przycinać na detalach. Na szczęście koszty zakupu wydajnej maszyny rekompensuje świetna grafika. To, co autorzy zaserwowali, jeśli chodzi o śnieg, nie znalazło do tej pory rywala w innych produkcjach. Sceny z bohaterem grzęznącym po pas w białym puchu lub przemieszczającym się z trudem w śnieżnej zamieci zapadają w pamięci na długo. Podobnie zresztą jak bossowie – jest ich naprawdę wielu i diametralnie różnią się od siebie. Wspaniałe są również wszelkiego rodzaju eksplozje, które wprost zalewają ekran jęzorami ognia i czarną kurzawą dymu. Niezgorsze są również projekty lokacji, choć tu palma pierwszeństwa wśród pecetowych produkcji Lost Planet: Colonies już raczej nie przypadnie.

W sumie LP: C ma chyba tyleż zalet co wad. Jest nieco zbyt wtórna względem swojej poprzedniczki, ale z drugiej strony jak ktoś nie grał wcześniej, dostaje jakby pełny pakiet do zabawy. Rozgrywka jest dynamiczna i wciągająca, ale jeśli nie posiadamy pada, stać się może drogą przez mękę. Wrażenia wizualne natomiast zapiszą się z pewnością na trwałe w pamięci graczy, ale tylko wówczas, gdy dysponują oni mocnym sprzętem.

6,0
To samo, ale trochę inaczej
Plusy
  • grafika
  • dźwięk
  • bossowie
  • eksplozje
Minusy
  • niewielkie zmiany w stosunku do Extreme Condition
  • nowe tryby zaledwie średnie
  • niezbyt zróżnicowana
Komentarze
14
Usunięty
Usunięty
28/05/2008 01:59

zabił go potwór o imieniu Zielone Oko.Yyyy hyhy dżem dobry nazywam się Zielone Oko przyszedłem zabić pana Oyca ;)

Usunięty
Usunięty
24/05/2008 08:22

To ja ma takie pytanie. Rozumiem, że Colonies to podrasowany Extreme Condition, czyli fabuła i inne rzeczy są takie jak w pierwotnej części, z tym że bogatsza o nowe dodatki. W Extreme Condition jeszcze nie grałem ale mam zamiar kupić, więc lepiej kupić Colonies ???

Usunięty
Usunięty
23/05/2008 19:27

Bardzo ciekawa recenzja gra też wygląda ciekawie z chęciom bym zagrał




Trwa Wczytywanie