Conflict: Denied Ops - recenzja

mastermind
2008/03/19 14:57

O dwóch takich, co dla CIA pracowali

O dwóch takich, co dla CIA pracowali

O dwóch takich, co dla CIA pracowali, Conflict: Denied Ops - recenzja

Seria Conflict liczyła sobie dotychczas cztery pozycje, z których każda zdobywała raczej średnie recenzje prasy branżowej. Jak do tej pory, najwyższe oceny (w okolicach 70%) uzyskała druga część, Conflict: Desert Storm II, ale poza te noty seria w zasadzie nie wykroczyła. Słowem, Conflict był zawsze dość ciekawym wojennym shooterem, ale nie nowatorskim ani nawet przebojowym. Dokładnie tak samo ma się sprawa z najnowszą odsłoną serii, a więc z Conflict: Denied Ops. Chociaż trzeba jednocześnie koniecznie zauważyć, że w porównaniu do poprzednich odsłon cyklu, programiści z Pivotal Games wprowadzili szereg nowych rozwiązań, które do pewnego stopnia zmieniają i urozmaicają zabawę. Zapewne dlatego w fazie produkcyjnej gra nazywała się jeszcze Crossfire, ale widoczne względy marketingowe zadecydowały o tym, aby przechrzcić ją ostatecznie na Conflict: Denied Ops.

Pierwsza zmiana dotyczy postaci, jakimi przyjdzie nam kierować. Dotychczas dowodziliśmy wieloosobowymi oddziałami komandosów, które w najnowszej odsłonie zostały mocno uszczuplone. Obecnie bowiem pod komendę dostajemy dwóch agentów CIA z Wydziału Zadań Specjalnych (WZS), którzy to wyszkoleni zostali w używaniu określonych broni. Upraszczając, można powiedzieć, że weteran wszelkiego rodzaju akcji dywersyjnych, Lincoln Grave, jest snajperem, którego celne oko nieraz uratuje życie swojemu kumplowi. Tym drugim zaś jest niejaki Reggie Lang - młodzik, który szyje do wrogów z karabinu maszynowego. Druga kolosalna zmiana dotyczy sposobu przedstawienia rozgrywki. O ile wcześniej mieliśmy do czynienia z trybem trzecioosobowym (TPP), o tyle teraz dostajemy pierwszoosobowy (FPP). Choć to rzecz jasna kwestia upodobań, nam widok z perspektywy pierwszej osoby wydaje się bardziej naturalny i bardziej pasujący do tej akurat serii.

Zanim przejdziemy do omawiania kolejnych szczegółów, warto przybliżyć nieco czytelnikom front robót. Otóż Graves i Lang zostają, a jakżeby inaczej, wyznaczeni do misji tajnej łamane przez poufną. Mają zapobiec katastrofie nuklearnej, do której zdaje się zmierzać watażka jednego z krajów Trzeciego Świata. W ciągu całej kampanii trafimy również m.in. na stację wielorybniczą, do bazy łodzi podwodnych na Syberii, do niewielkiego miasteczka w Rwandzie, na syberyjski zamek Kołyma, do Wenezueli i w różne dość oryginalne miejsca na Oceanie Atlantyckim. Rzecz jasna, jak to agenci pracujący w największej konspiracji, a do tego na tyłach wroga, chłopcy nie są w żaden oficjalny sposób związani z Agencją i, jeśli wpadną w łapska przeciwnika, pracodawcy wyprą się ich bez zmrużenia powiek. Tak w skrócie prezentuje się fabuła, którą w praktyce odkrywać będą przed nami liczne filmiki rozmieszczone przed i po każdej z misji. Dodatkowo cała rozgrywka ma charakter do pewnego stopnia nieliniowy i kolejne misje możemy wybierać na mapie całego globu. Właśnie stamtąd trafimy na trzy kontynenty, w miejsca, które zostały powiązane z całą historią. Trzeba przyznać, że pod względem fabularnym gra Conflict: Denied Ops jest całkiem niezła. Scenariusz nie jest może jakimś niebywałym majstersztykiem, ale lokuje się mniej więcej na poziomie niezłego kina akcji. Jeden patent mało broni

Cała rozgrywka przebiega w zasadzie zgodnie z regułami shooterów. W kolejnych misjach przemy do przodu, kładąc trupem rzesze przeciwników. Ci ostatni nie są nad wyraz ciężkim orzechem do zgryzienia, chociaż grać można na jednym z trzech dostępnych poziomów trudności. SI nie jest jednak w żadnym wypadku tragiczna (choć żołnierze przeciwnika często gubią się, gdy podejdziemy zbyt blisko), a zdarzają się jej nawet zachowania bardzo dobre. Dla przykładu, wrogowie potrafią ostrzeliwać się, wystawiając jedynie samą broń zza winkla lub z okopu, starają się zmieniać pozycję i strzelają – zwłaszcza snajperzy – dosyć precyzyjnie. Zginąć w Conflict: Denied Ops można dość łatwo, jeśli pozostaje się w miejscu, dlatego warto zmieniać swoje położenie i wyszukiwać zasłony. Na szczęście, autorzy zastosowali pewien patent (kompletnie nierealistyczny, ale udany), który pozwala nam powrócić szybko do zabawy. Otóż, w Conflict: Denied Ops możemy w dowolnym momencie przełączać się między Gravesem i Langiem. Również wtedy, kiedy jeden z partnerów zginie, i to właśnie jest najważniejsze. Wówczas wystarczy w ciągu ograniczonego czasu dotrzeć do konającego kumpla i przy pomocy jednego przycisku zaaplikować mu nieznanej proweniencji substancję, która zwyczajnie postawi go na nogi. Co do ilości takich medycznych zabiegów, to jest ona nieograniczona.

Mając pod opieką dwóch specjalistów, warto, a nawet trzeba, wykorzystywać ich różnorodne umiejętności. I tak dla przykładu, Lincoln Grave, jak to snajper, świetnie radzi sobie z przeciwnikami, których sylwetki ledwie majaczą gdzieś na horyzoncie, za to szyją do nas niczym babcia na drutach. Wystarczy wówczas wskazać delikwenta, a weteran z Afganistanu zrobi swoje. Zresztą wskazywać można też zwykły punkt, w który partner ma się przemieścić, obiekt, którego ma użyć (np. stacjonarne działo maszynowe) czy pojazd. Do tego dochodzą komendy typu: „podążaj za mną”, „stawiaj ogień zaporowy” czy „rzuć granat we wskazane miejsce”. Wydawanie rozkazów jest nadzwyczaj proste i intuicyjne. Wykorzystujemy do tego po prostu PPM, a w zależności od tego, co wskazujemy, taki pada rozkaz. Świetne rozwiązanie, jako że system ikon, który wykorzystano, jest zrozumiały i przejrzysty. Zresztą jest też opisany w instrukcji, jakby ktoś jednak nie łapał...

Na tym tle nieco poległo rozwiązanie dotyczące broni. Najzwyczajniej jak na strzelankę jest ich po prostu zbyt mało, a patent, jaki autorzy zastosowali dodatkowo, ten aspekt zubaża. Otóż, każdy z agentów ma własną pukawkę, z którą się nie rozstaje. Oznacza to, że nie można podnosić broni poległych przeciwników. Ani nawet wymieniać jej między agentami. Jedyne, co robić można (a właściwie, co robi się samo), to usprawnianie ekwipunku między misjami. Przykładowo, do snajperki 7.62 mm możemy zamocować ulepszenie w postaci podlufowej strzelby kal. 12, tłumika czy zmyślnego modułu, który pozwala oddawać strzały z bezpiecznej pozycji zza zasłony. Z kolei maszynowy karabin 5.56 mm ma ulepszenie w postaci granatnika, z którego wylatują granaty 40 mm, nadające się przeciw piechocie i pojazdom lekko opancerzonym. Nie zabrakło także dodatkowego magazynku na 200 nabojów i kilku innych drobiazgów. Choć usprawnienia są fajne, niedosyt związany z niewielką ilością broni (jeden agent ma dodatkowo bazookę, a drugi pistolet i cztery rodzaje granatów) jednak pozostaje. Jest dynamicznie i wartko

Trzeba przyznać, że rozgrywka w Conflict: Denied Ops jest od pierwszej minuty niezwykle dynamiczna. Spora w tym zasługa rozkazów z centrali, które odpowiadają niejako za dość szybkie przemieszczanie się obu żołnierzy. Tu nie ma czasu na zastanawianie się i podziwianie widoczków. W zasadzie od początku uzyskujemy jasne wytyczne, co do celów (wyświetlają się specjalne wskaźniki kierunku) i już przemy do przodu. Choć czasami do tych samych miejsc trafić można z różnych stron i różnymi tunelami/korytarzami, w zasadzie gra jest liniowa. Ponieważ jednak plansze są dość przestrzenne i urozmaicone, owej liniowości aż tak bardzo się nie odczuwa. Dynamizm misji potęgują również siły wsparcia, które nadzwyczaj często nam towarzyszą. Gdy słyszymy i widzimy wycinający przeciwników w pień sojuszniczy helikopter, z tym większym animuszem przyłączamy się do zabawy.

Niejednokrotnie również my będziemy musieli zestrzelić jakiś sprzęt ciężki. Przeciwnicy atakują z powietrza, ale i z ziemi, nawet z takich ciekawych pojazdów jak poduszkowiec. W Conflict: Denied Ops nie zabrakło też pojazdów, którymi możemy poszaleć. W jednej z pierwszych misji pojeździmy wspomnianym poduszkowcem, transporterem opancerzonym i postrzelamy z czołgu. Nie jest to może jakieś ekstremalne bogactwo, ale - jak mówią - lepszy rydz niż nic. Prowadzenie pojazdów zrealizowano w czysto arcade’owym stylu, więc nie ma się co spodziewać elementów rodem z symulatorów. Z drugiej strony, cała gra to typowa zręcznościówka, więc klimat został dzięki temu zachowany. Obsługując pojazdy, możemy zazwyczaj przełączać się między stanowiskiem strzelca i kierowcy.

W kilku miejscach w kampanii napotkamy również stanowiska karabinów maszynowych, które wykorzystuje się standardowo. Wystarczy podejść do maszyny, wcisnąć przycisk i rozpocząć dziarskie naparzanie do przeciwników. Żadnych finezyjnych rozwiązań w tym zakresie, a po prostu wykorzystanie sprawdzonych wzorców. Bardzo miła rozwałka

Zanim przejdziemy do podsumowania, warto powiedzieć słów kilka na temat oprawy graficznej i muzycznej. Dźwięk jest w porządku i nie ma się do czego przyczepić. Obaj agenci sporo ze sobą rozmawiają – polski dubbing ujdzie w tłoku. O wystrzałach z broni, ryku silników czy wybuchach nie ma się co rozwodzić, bo trzymają świetny poziom i tyle. Inaczej ma się sprawa z grafiką. O ile wszelkie eksplozje i lokacje zrealizowano z dbałością o szczegóły, co w prostej linii przekłada się na niezłą jakość, o tyle z modelami postaci i animacją jest już nieco gorzej. Z kolei filmikom czasem przydałoby się odrobinę więcej rozmachu, bo na tle konkurencji wypadają tak sobie. Generalnie, Conflict: Denied Ops pod względem graficznym plasuje się sporo niżej niż Rainbow Six Vegas czy czwarta odsłona Call of Duty, ale nie ma oczywiście tragedii.

Sporym atutem zabawy jest to, że na planszach dochodzi do prawdziwego pandemonium. Możemy zniszczyć niemalże wszystko, także te elementy otoczenia, które na pozór wydają się niezniszczalne. W drzazgi lecą wszelkiego rodzaju płoty i drewniane zasłony. Ze ścian i murów odpadają tynki, a w niebo sypią się rozerwane pociskami fragmenty podłoża. Na naszych oczach rozpadają się rzeźby, postumenty, drzwi. Potężne eksplozje materiałów łatwopalnych, których napotkać można sporo, wyrzucają w górę fragmenty żelastwa, betonu i drewna. Kiedy strzelamy do pojazdów, na przykład helikopterów, najpierw stają wśród ognia i koszącym lotem rozpoczynają swój ostatni podniebny taniec, a potem rozpadają się na niezliczone kawałki, które lądują u naszych stóp. Oczywiście niszczeniu podlegają też duże konstrukcje. W Conflict: Denied Ops co rusz napotykamy momenty, w których nasze lub wrogie pociski powodują zawalanie się katedr, wież i zwykłych domostw. Destrukcja jest wszechpotężna i jej efekty pozostają nawet wówczas, kiedy po dłuższym czasie wracamy w miejsca już odwiedzone.

Jak zatem gra prezentuje się jako całość? Nie jest źle, choć do wspomnianego Call of Duty 4 daleka droga. Przygody agentów Gravesa i Langa to niezłe kino akcji w komputerowym wydaniu, które ma swoje lepsze i gorsze strony. Na grę z pewnością warto zwrócić uwagę, ze względu na dynamicznie poprowadzoną akcję i kilka mniejszych patentów. Nam w każdym razie grało się całkiem przyjemnie.

Materiał Filmowy

Wywiad z developerami

GramTV przedstawia:

Zapowiedź I (gameplay)

Zapowiedź filmowa

0,0
null
Plusy
  • szybka akcja
  • eksplozje
  • niezgorszy scenariusz
  • dwaj bohaterowie
Minusy
  • słaba animacja postaci
  • czasem sztuczna inteligencja
  • niewielki wybór broni
Komentarze
10
Usunięty
Usunięty
26/02/2009 10:14

Gra jest moim zdaniem słaba. I to nie za bardzo mój typ...

Usunięty
Usunięty
26/02/2009 09:51

Wczoraj zacząłem grać i po drodze przez mękę w postaci walki o przywrócenie dźwięku w grze (w menu był) przeszedłem 4 misje - nie wiem czy mam ochotę na kolejne... Gra wyjątkowo słaba i graficznie uboga. Jedynie ciekawy patent z przełączaniem się pomiędzy żołnierzami ją ratuje.

Usunięty
Usunięty
21/03/2008 07:18

Gra bardzo słaba ;/ A grafika mnie odstrasza, wręcz odpycha od tej gry, aczkolwiek recenzja na 5 ;]




Trwa Wczytywanie