Transformers: The Game - rzut okiem

Byliśmy robotami

Do biegu... gotowi...

Byliśmy robotami

Byliśmy robotami, Transformers: The Game - rzut okiem

Wydawanie gier opartych na kinowych przebojach stało się już regułą. Nie ma chyba w chwili obecnej widowiskowego filmu, który nie doczekałby się swej interaktywnej wersji. Czy to Piraci z Karaibów, czy Harry Potter, czy też Władca Pierścieni, wszystkie te superprodukcje stały się inspiracją do powstania konsolowych i komputerowych gier. Nośna licencja, fala zainteresowania tytułem, wydanie gry na wszelkie możliwe platformy – to gwarancja sukcesu. Produkcje tego typu sprzedają się zazwyczaj doskonale, bez problemu osiągając na listach sprzedaży miejsca w pierwszej trójce. Czegóż więcej potrzebują wydawcy? Chyba niczego, bo jak udowodniło nam wiele tego typu tytułów, jakość tychże gier – w szczególności zaś konwersji na pecety – pozostawia zazwyczaj wiele do życzenia. I dodajmy - jest to określenie dość łagodne.

W tym roku kina całego świata zdobył szturmem niezwykle widowiskowy pokaz możliwości współczesnej techniki filmowej zatytułowany Transformers. Kosztujący 150 milionów zielonych obraz wyreżyserował Michael Bay, przy wyraźnie widocznej, niemałej pomocy speców od wizerunku amerykańskiej armii. Dzięki temu jednak możemy w kinie zobaczyć między innymi filmowy debiut najnowszej zabawki USAF, czyli składanego przez zakłady Lockheed myśliwca piątej generacji F-22A Raptor. Oczywiście, spece od marketingu nie mogli przepuścić takiej okazji i niemalże jednocześnie światło dzienne ujrzała gra w uniwersum Transformersów, oparta na filmowych motywach. Zatytułowano ją po prostu i trzeba przyznać, trafnie, Transformers: The Game, my zaś za chwilę przyjrzymy się temu tytułowi nieco bliżej.

To Bumblebee or not Bumblebee?

Zaczyna się naprawdę nieźle – świetnej jakości, dopracowane i dramatyczne intro robi wrażenie. To jedno z najbardziej efektownych wejść, jakie oglądaliśmy w grach komputerowych, dające nadzieję, iż tym razem trafimy na produkt dobrej jakości. Pojawia się przed nami trójwymiarowe, animowane menu gry, które trzyma transformersowy klimat. Zastanawiamy się tylko, jaki geniusz wpadł na pomysł, aby wszelkie akcje polegające na cofnięciu się do poprzednich opcji wywoływać klawiszem Backspace? Widać peceta rzadko używał, bo inaczej sam, odruchowo wcelowywałby palcem w Escape.

Po opanowaniu poruszania się po menu – wszak człowiek szybko adaptuje się do nowych warunków – zaczynamy grzebać w opcjach. No proszę! Mamy w grafice i wysokie rozdzielczości, i blur, i antialiasing, i bloom, i nawet odświeżanie monitora można dowolnie ustawić. Ale zaraz, czemu przy ustawieniu AA wyłączają się cienie? Przecież taki GF7900GS poradziłby sobie jeszcze z kilkoma innymi efektami, nie osiągając przy tym temperatury lufy działa plazmowego. Skoro jednak twórcy postanowili zadbać o spokojną pracę naszych grafik, niechaj tak będzie. Wybieramy na dobry początek kampanię Autobotów – tych „dobrych”, gdyby ktoś nie wiedział – i odpalamy grę. Spójrzmy, jak wygląda to w praktyce.

Na początek króciutki, ale znów świetnie wykonany filmik, z którego dowiadujemy się, że Bumblebee upodobał sobie kolor kanarkowy w czarne pasy i ma słabość do amerykańskich muscle cars. Po chwili widzimy go w pełnej okazałości, gotowego do akcji. Trzeba przyznać, modele samych botów wyglądają bardzo dobrze – mnóstwo szczegółów, na postaciach widać wszystkie elementy składowe „pojazdowego” emploi. Również animacje wszelkich ruchów mechów nie budzą większych zastrzeżeń. Warto czasem zostawić naszego bota na chwilę w spokoju, by popatrzeć, jak bawi się z nudów trzymanym w ręku drzewem, czy podrzuca niedbale w mechanicznej łapie wyrwany z dachu klimatyzator. Niestety, napawanie się tym widokiem utrudnia nieco kamera, która ma specyficzną tendencję do samodzielnego oddalania się od postaci.

Atrocity Exhibition

Ile dobrego da się powiedzieć o samych dramatis personae, tyle złego trzeba o całej reszcie. Mówiąc krótko, grafika całego otoczenia, to widoki jak z muzeum gier komputerowych wyjęte. Gdyby nie odpalenie wszystkich efektów, które potrafią nieco zamaskować przaśność świata przedstawionego, gra wyglądałaby po prostu brzydko. Kanciaste klocki, pokryte równie kanciastymi teksturami – tak w największym skrócie wygląda miasto. W grze, zgodnie z zapowiedziami, mamy również możliwość nieskrępowanej destrukcji tegoż otoczenia. Czy jednak na pewno nieskrępowanej? Otóż owszem, podczas zażartych walk budynki ulegają zniszczeniu, możemy także niszczyć i przemieszczać całą „drobnicę”, czyli wszelkie drzewa, latarnie, płoty, czy bilboardy, używając ich również jako improwizowanej broni. Problem w tym, że są jednak budynki niezniszczalne. Jedne rozpadają się same, jeśli tylko się o nie otrzemy, inne zaś wytrzymują bez problemu kilkuminutowy ostrzał z ciężkiej broni. Czemuż to? Otóż boty mogą się po nich wspinać. Wbijają się metalowymi pazurami w ściany nawet ich nie rysując. Rozumiemy, że po 11 września widok walących się wieżowców nie jest w Stanach dobrze widziany, ale... Szanowni deweloperzy – troszkę konsekwencji!

Na osobny akapit zasługuje fizyka, jaką zaserwowano nam w grze. Pierwsze zetknięcie się Bumblebee z czołgiem wprawiło nas w osłupienie. Celny kopniak odrzucił stalową bestię na kilka metrów, sprawiając, że odbijała się od otoczenia niczym puste, kartonowe pudło. Można zrozumieć, że boty wykonane są z nieznanych nam, superciężkich metali, można zrozumieć, że mają niewyobrażalną siłę. Ale na bogów, jeśli ważący 50 ton czołg zachowuje się identycznie, jak niewielka furgonetka, musi to oznaczać, że coś dziwnego stało się z prawem powszechnego ciążenia na Ziemi. Na szczęście wszystko to pozwala na płynną grę nawet na niezbyt „wypasionym” pececie, co w dzisiejszych czasach zaczyna już stanowić rzadkość.

Samo sterowanie botem w jego „czystej” postaci nie nastręcza większych trudności. Tym bardziej, iż autorzy zadbali o pecetowców, umożliwiając dowolną konfigurację klawiszy odpowiadających za sterowanie. Czasem tylko potrafi dać się we znaki kamera, mająca tendencję do pozostawiania w miejscu w momencie wykonywania nagłych zwrotów, co w ferworze walki niejednokrotnie utrudnia orientację, czy aktualnie oglądamy pierś, czy też zadek naszego bota. Latanie zaś to czysta przyjemność – w zasadzie nie musimy się martwić o nic, poza strzelaniem do przeciwników. Nasz samolot/helikopter/cybertroński odrzutowiec sam raczej nie spadnie.

Niestety dużo gorzej jest w przypadku poruszania się botów w formie samochodów. Model jazdy trudno nawet nazwać arcade’owym – jest po prostu specyficzny. Pomijając nawet brak różnic w poruszaniu się po asfalcie, czy trawie, zachowanie się pojazdów naziemnych porównać można do przesuwania suchej kostki mydła marki „Szary Jeleń” po kafelkach w łazience. I tak jeden z najfajniejszych zdałoby się elementów gry, czyli wszelakie pościgi, szybko staje się zwykłą mitręgą. A poruszać się w ten sposób przyjdzie nam nader często, bowiem w swej mechowej postaci boty nie należą do królów szybkości – a limity czasowe w niektórych misjach są nader wyśrubowane.

GramTV przedstawia:

Symphony of Destruction

W grze mamy do czynienia z dwiema kampaniami: dobrych Autobotów (oparta na fabule filmu) oraz złych Deceptikonów (alternatyna wersja wydarzeń). Część misji jest autonomiczna dla danej frakcji, niektóre zaś pozwalają nam stanąć po drugiej stronie barykady w tym samym wyzwaniu. Scenariusze możemy podzielić na kilka rodzajów, takich jak „zniszcz wszystkich”, „dojedź/doleć/dobiegnij pierwszy” i „nie pozwól żeby...” Choć początkowo zabawa wciąga, to jednak – w zależności od wytrzymałości, wymagań stawianych grze i stopnia transformersowego fanatyzmu – po pewnym czasie zaczyna nam się nudzić. Bowiem na dobrą sprawę wciąż musimy powtarzać te same czynności, na dodatek cały czas poganiani przez migające na ekranie ostrzeżenie o kończącym się czasie.

Sytuacje ratują nieco opcjonalne zadania, odblokowywane w czasie gry poprzez zebranie odpowiedniej ilości kryształów rozsianych po całej mapie i znalezienie na niej specjalnego aktywatora. Jako, że nie jesteśmy - na szczęście –zmuszani do natychmiastowego zajmowania się każdym z zadań (poza kilkoma wyjątkami), wolny czas możemy wykorzystać na penetrację okolicy i mini-gry. Nie są może one specjalnie wysublimowane, jednak stanowić mogą miłą odskocznię od kolejnego - podobnego do poprzednich - zadania.

Nie zachwyca również jeden z najważniejszych elementów gry, czyli walki pomiędzy botami. Mimo wyraźnych różnic w uzbrojeniu, gabarytach i masie oraz możliwości przywalenia oponentowi w zakuty łeb świeżo złapanym na sąsiedniej przecznicy czołgiem czy przystankiem autobusowym – jest niestety nijaka. W skrócie wygląda to tak (domyślna konfiguracja klawiszy): E – E – E – E – rozpadł się – E – E – E – LMB – rozpadł się – RMB – RMB – pole ma, no to – Q – czołgiem go! – E – E – E – E – palec się zmęczył, leżymy, zaczynamy od nowa. Ot, cała filozofia, strategia i taktyka. O walce z innymi przeciwnikami – czytaj: ludźmi – szkoda wspominać, bo prawy przycisk myszy zazwyczaj błyskawicznie rozwiązuje każdy problem z zakorkowaną przez wraże tanki i hummery ulicą. Nieco bardziej wymagająca jest walka w powietrzu, jednak głównie za sprawą problemów z wcelowaniem w przeciwnika.

Transformers: The Game należy do tych gier, które wyraźnie skierowane są do konkretnego odbiorcy, czyli w tym przypadku wszelakich fanatyków świata Cybertronu i wszystkich pozostałych, na których wrażenie zrobił film Baya. Musimy przyznać, że mimo ewidentnego zamiaru odcinania kuponów po komercyjnym sukcesie obrazu kinowego, spodziewaliśmy się po tej grze czegoś więcej. To kolejny przypadek, kiedy zmarnowano naprawdę świetny potencjał, jaki dawała licencja. Możliwość pokierowania takimi botami, jak Bubelbee, Ironhide, Barricade, czy sami Optimus Prime i Megatron jest sama w sobie przyjemnością, szkoda jednak, iż gra jako całość jest co najwyżej bardzo przeciętna.

Wszelkie niedoskonałości graficzne, czy związane z fizyką dałoby się jeszcze przełknąć, gdyby tytuł oferował naprawdę wciągającą rozgrywkę, ta jednak znużyć może już po kilkudziesięciu minutach. Cieszy jedynie chociaż szczątkowa dbałość o użytkowników pecetów, objawiająca się choćby dość bogatymi możliwościami konfiguracji obrazu i efektów, oraz możliwością zdefiniowania własnych ustawień klawiatury.

Otrzymujemy więc zakalec, który miał potencjał stać się całkiem smacznym ciastem. Na dodatek pokryty niezwykle udanym lukrem, to zaś za sprawą świetnych przerywników filmowych, które niejednokrotnie stanowią jakąkolwiek motywację do dalszej gry.

Tytuł: Transformers: The Game Gatunek: zręcznościowa/akcja Wymagania sprzętowe: Procesor 2.0GHz, 256 RAM, GeForce 4 Ti 4200 64MB lub Radon 8500 64MB + rewelacyjne filmiki + całkiem ładne modele botów + możliwość pokierowania nimi... Minusy: - ...ale tylko przez jakiś czas – gra szybko się nudzi - i na dodatek przeciętnie wygląda - o fizyce i modelu jazdy nie wspominając Czas na opanowanie: 5 minut Poziom trudności: średni (wysoki w niektórych misjach czasowych) Producent: Traveller’s Tales Wydawca: Activision Polski wydawca: Licomp Empik Multimedia Cena: 79,90 PLN Wersja: angielska Strona www: http://www.transformersgame.com/

Komentarze
28
Madt
Gramowicz
29/08/2007 16:28

Jak zwykle, gry oparte na filmach są słabe :(A film niezły był...

Usunięty
Usunięty
28/08/2007 14:32

Grałem w demo....Co za tragedia ...Wróce może do starych dobrych gier...Czy nikt już nie potrafi robić klasyków jakimi były chociażby BG2?

Usunięty
Usunięty
27/08/2007 21:32

mi się ta gra podoba,przeszedłem demo i powiem wam że jest fajnaszczegółowe postacie,można dużo elementów niszczyc,a jazda pojazdem(w tym przypadku samochodem) jest ciekawa może nie aż tak realistyczna ale bardzo fajna i ciekawa:)We Wrześniu kupuje tą gre:)




Trwa Wczytywanie