Historia wszystkich wydań Obcego w obcym kraju jest niewiele mniej złożona od samej opowieści spisanej piórem Roberta Heinleina. Wersja, która ujrzała światło dzienne w roku 1961, była zaledwie dwiema trzecimi pierwotnego maszynopisu (pierwsze polskie wydanie – również okrojone – ukazało się w roku 1995). Dopiero w 1991, już po śmierci autora, udało się puścić do druku wersję zupełnie nieocenzurowaną. Teraz zaś, dzięki wydawnictwu Solaris, polscy czytelnicy mają szansę poznania całej historii Michaela Valentine’a Smitha.
Wspomniany pan Smith jest ludzką istotą (ważne – nie człowiekiem) wychowaną przez Marsjan i – zarazem - tytułowym obcym. Los chciał, że urodził się na statku kosmicznym, którego celem było zbadanie Marsa. Jednak braki technologiczne nie umożliwiły przeprowadzenia bezbłędnej wyprawy, a Michael, jako jedyny ocalały członek załogi, został wzięty pod opiekę tubylców z czerwonej planety. Powodem tego nie był jednak altruizm mieszkańców, lecz raczej chęć przeprowadzenia na „ludzkim szczenięciu” kilku doświadczeń naukowych. Marsjańscy Starcy byli ciekawi, ile informacji jest w stanie pojąć umysł istoty ludzkiej. Jak się okazało – bardzo dużo. W około dwadzieścia lat po pierwszej nieudanej ziemskiej ekspedycji ludzie przysłali na czwartą planetę od Słońca kolejny statek. Tym razem wszystko udało się pomyślnie i bez większych zaskoczeń. Cóż, może z jednym wyjątkiem. Nikt się nie spodziewał, że na Marsie będzie na nich czekał „człowiek”. Pierwsza część Obcego w obcym kraju tworzy zdecydowanie polityczną atmosferę. Przybycie Marsjanina na Ziemię zostało okrzyknięte najważniejszym wydarzeniem od czasów ukrzyżowania Chrystusa. Jednak to nie możliwość poszerzenia wiedzy naukowej przykuła wzrok polityków, a fakt, że Mike był... dziedzicem wielomiliardowej fortuny członków pierwszej ekspedycji. Wdawanie się w jakiekolwiek szczegóły akcji nie ma sensu. Ważne jest to, że Heinlein nie postanowił zakończyć swej opowieści na tym wątku, lecz pójść znacznie dalej. Gdy opada polityczna wrzawa wokół Człowieka z Marsa, zaczyna się jego... edukacja wśród ludzi. Zrozumienie toku rozumowania przeciętnego człowieka, połączone z marsjańskim sposobem myślenia, dała Mike’owi... silne podpory filozoficzne do stworzenia własnego quasi-kościoła.
Wszystkie postacie stworzone przez Roberta Heinleina zostały dopracowane oraz obdarzone unikalnymi charakterami. Ponadto jeden z głównych bohaterów – Jubal Harshaw – jest uznawany wręcz za alter ego samego autora. Najważniejszą częścią powieści jest ewolucja Michaela i jego przemyślenia związane z coraz dogłębniejszym rozumieniem ludzi. Autor okrasił Obcego w obcym kraju sporą dawką poglądów różnych szkół filozoficznych, konfrontowanych ze sobą w dialogach bohaterów (głównie Smitha i Harshawa). Nie obyło się również bez zahaczenia o sprawy religijne – w gruncie rzeczy żadna z głównych religii naszego świata nie została przez Heinleina pominięta, choć najbardziej eksploatowany jest temat chrześcijaństwa. Warto zwrócić uwagę na to, że w Obcym... nie ma nic przypadkowego i nawet imiona mają swoje znacznie. Dla przykładu: „Jubal” oznacza „ojca wszystkiego” (którym w pewnym sensie faktycznie w powieści jest).
Po skończonej lekturze przestałem się dziwić dwóm sprawom. Po pierwsze, liczne sceny wolności seksualnej i głoszenie kontrowersyjnych poglądów rzeczywiście nie miały szans na przebrnięcie przez sito ówczesnej cenzury. Cięcie tekstu było nieuniknione. Po drugie, określenie „biblia hipisów” jest zdecydowanie na miejscu. Szczególnie biorąc pod uwagę, że tworzona przez Mike’a „sekta” dąży w rzeczywistości do utworzenia wspólnoty duchowej, nie znającej własności prywatnej, zachłanności, czy zazdrości. Wypisz, wymaluj – ich hymnem z pełnym powodzeniem mogłoby być Imagine Johna Lennona.
Mimo wszystko Obcy w obcym kraju nie jest wolny od wad. Język Heinleina ma pewne naleciałości, które przez całą lekturę przywodziły mi na myśl amerykański film. Fakt, że dobrze nakręcony, ale jednak z tą pewną dozą niezłomnej pewności siebie połączonej z pompatycznością. Zagłębiając się w większość dialogów, miałem wrażenie, jakbym siedział na sali kinowej i oglądał datowaną na lata ’70 produkcję wysokobudżetową. Ma to swój urok, ale jednak przy tak obszernej powieści robi się z czasem lekko męczące. Do tego dochodzą jeszcze takie motywy jak praca Mike’a w objazdowym cyrku, które zrobiły na mnie wrażenie co najmniej naiwnych.
Nie jest to jednak wielka wada, a w najgorszym wypadku rysa na diamencie. Gdyż tym w istocie jest dla mnie powieść Roberta A. Heinleina, słusznie nagrodzonego za nią statuetką Hugo (rok 1961). Tematyka nie jest prosta. Autor porusza sprawy, które zapewne zainteresują każdego czytelnika. I zmuszą do przestawienia mózgu na wyższe obroty, gdyż jest nad czym myśleć i co analizować. Nie raz złapałem się na myśli, że Heinlein zadziwiająco sprawnie trafia w sedno sprawy. Duża dawka błyskotliwego humoru i kąśliwe spostrzeżenia jeszcze bardziej podnoszą wartość lektury. Obcy w obcym kraju zasługuje na wszystkie przypisywane mu tytuły. A już na pewno zasługuje na to, by go przeczytać i przemyśleć...