Tom Clancy's The Division 2: Warlords of New York - Cierpienia Młodego Agenta - recenzja DLC.

Powrót do Nowego Jorku miał być nowym początkiem dla The Division 2. Niestety, Warlords of New York mimo dobrego początku nie pomoże Agentom, a może nawet przysporzy więcej problemów.

Czasami zdarza się, że ostateczną recenzję danej gry czy dodatku pisze się po pewnym czasie. Zwłaszcza w przypadku gier-usług, które pewne swoje plusy tudzież minusy prezentują dopiero po pewnym czasie.

Tom Clancy's The Division 2: Warlords of New York - Cierpienia Młodego Agenta - recenzja DLC.

Tak niewątpliwie jest w przypadku Tom Clancy’s The Division 2, które oceniłem w ubiegłym roku dość wysoko z perspektywy osoby, która po dłuższym czasie pokonała praktycznie wszystkie przewidziane na premierę (i jej okolice) wyzwania. Później jednak przyszły epizody w ramach pierwszego roku wsparcia The Division 2 i tutaj zaczęło się robić dość dziwnie. Głównie dlatego, że zawartość sprzedawana odcinkowo przez Massive nie spełniała oczekiwań społeczności. O ile można mówić, że gracze w dzisiejszych czasach są w jakiś sposób „rozpuszczeni”, tak nie mogę nie zgodzić się z tym, iż jednak coś bardzo mocno nie zagrało po stronie twórców. I wcale nie chodzi o jakość zawartości, a wszelkie zmiany względem kluczowych mechanik w rozgrywce. Te przywoływały wspomnienia m.in. z aktualizacji 1.3 do The Division, która dość mocno namieszała w Nowym Jorku i niczym epidemia „zielonej trucizny” wyludniła wirtualny Manhattan… ale tym razem z agentów.

Nowe, lepsze czasy jeszcze miały nadejść. Ponownie, bo jednak bardzo podobne deklaracje słyszeliśmy z ust developerów Massive jakiś czas temu przy pierwszej części gry. Dodatek Warlords of New York miał być tchnięciem świeżego powietrza nie tylko poprzez nową lokację w starym, dobrze znanym klimacie, ale również wzbogacenie tego, co znajduje się w Waszyngtonie.

Czy to się udało? Nie i mówię to z wielkim bólem serca, bo jestem ogromnym fanem konceptu świata w The Division.

Muszę powiedzieć jednak, że początek był naprawdę obiecujący. Fabularnie Warlords of New York zaangażowało mnie o wiele bardziej niż w przypadku tego, co miało miejsce w Waszyngtonie. Być może dlatego, że postawienie na historię związaną z Aaronem Keenerem (czyli głównego złego w serii) przywołuje wspomnienia z tych lepszych czasów? Nie mniej jednak chęć rozprawienia się z niepokornym agentem oraz jego bandą jest już wystarczającą motywacją, aby do Nowego Jorku wrócić. Zwłaszcza, że po wyprawie na Coney Island widać było, że nie tylko SHD ma z nim problem. Agenci z Nowego Jorku zmuszeni byli wycofać się do niższego Manhattanu nie tylko ze względu na siły wroga, ale również i problemy natury… pogodowej. Innymi słowy jak nie wirus lub anarchia, to ulewy i zbuntowani agenci świecący na czerwono.

Trzeba jednak oddać Massive to, że o ile cały „manhunt” na Arrona Keenera opiera się na bardzo prostym schemacie, tak kreacja misji głównych oraz pobocznych w wielu przypadkach potrafi miło zaskoczyć. Nawet, jeśli niezbyt jesteście zainteresowani pogonią za informacjami, to pewne mechaniki czy miejscówki związane z danymi agentami są świetne i to jest niewątpliwie największy plus WONY. Na czele z logami porozrzucanymi po całej lokacji, które pozwalają poznać bliżej wydarzenia, które poprzedziły akcję dodatku. Zwłaszcza, że dzięki nim o wiele łatwiej zrozumieć motywacje niektórych bohaterów znanych nam z pierwszej części gry. To jest świetne i cieszę się, że tym razem jest tego o wiele więcej!

Rozczarowuje natomiast ostateczne starcie z głównym sprawcą całego zamieszania. Głównie dlatego, że właściwie uwypukla wszystkie problemy The Division 2. Trudno jest bowiem nie czuć znużenia, gdy do pokonania przeciwnika znów potrzebujesz mieć przy sobie z dwie tony ołowiu, a wszelkie nadlatujące drony oraz działka sprawiają, że przypominają się „stare, dobre czasy”. Zwłaszcza, gdy w grupie czteroosobowej na poziomie normalnym pokonanie Keenera jest naprawdę wymagające dzięki problemom ze skalowaniem zdrowia oraz siły ognia przeciwnika. Najgorsze jest to, że tak właściwie te problemy pojawiają się również w otwartym świecie. Lepszym rozwiązaniem jest robienie misji na wyższych poziomach trudności solo niż w grupie czterech osób, gdy w kilku przypadkach trafialiśmy na kilka fal przeciwników więcej. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że ostatecznie walczymy z kolejnymi workami na miliony punktów zdrowia, a nie przeciwnikami wymagającymi obrania dodatkowej strategii czy umiejętnego wykorzystywania dodatkowych atutów na polu bitwy.

GramTV przedstawia:

I nawet mógłbym zrozumieć tłumaczenia devów, którzy wraz z wyższym poziomem trudności zachęcają graczy do szukania nowych zabawek oraz gonienia za tzw. „god rollem”. Nowe możliwości rekalibracji, możliwość zbierania konkretnych zabawek w różnych dzielnicach oraz zmiany w modyfikacjach dają zupełnie nowe spektrum możliwości rzeczywiście działają o wiele sprawniej niż gonienie za dziesiątymi częściami procentów. Jednakże dopóki nagrody za wykonywanie trudniejszych zadań nie będą współmierne z tym, ile trzeba się namęczyć, aby jakąkolwiek aktywność ukończyć, to może być trudno o zatrzymanie przy sobie społeczności. To jest problem, z którym The Division jako seria boryka się właściwie cały czas i nadal Massive nie potrafiło znaleźć idealnego rozwiązania. Jest przejrzyściej, widać kiedy jesteśmy blisko maksymalnych wartości, ale nadal znalezienie odpowiedniego zestawu, gdy z każdą kolejną aktualizacją zmieniają się zasady rozgrywki, jest praktycznie niemożliwe.

Teoretycznie w takim wypadku powinien pomóc season pass, który wszedł wraz z Warlords of New York. Teoretycznie, ponieważ wraz z dodatkiem na ten moment otrzymujemy dostęp do pierwszego sezonu związanego z polowaniem na komórkę zbuntowanych agentów w Waszyngtonie. Niby wszystko wygląda podobnie jak w głównej kampanii, ale ostatecznie wymaga o wiele więcej przebijania się przez aktywności, które do tej pory były kompletnie opcjonalne. Jeśli nie jesteście fanami odbijania posterunków czy wykonywania zleceń na konkretnych przeciwników w otwartym świecie… to musicie się do tego przyzwyczaić. I o ile nagrody z season passa potrafiłyby wynagrodzić w jakiś sposób pewne utrudnienia, to muszę was rozczarować – to nadal totalna loteria. Możecie trafić coś, co idealnie będzie pasowało do buildu, a możecie trafić również coś, co momentalnie pójdzie na przemiał. Nie mówiąc już o tym, że wraz z wprowadzeniem sezonów wraca temat grania tylko po to, aby nie ominąć czegoś, za co już zapłaciliśmy. Bez względu na to, czy są to nagrody czy wydarzenia sezonowe. I mówię to z wielkim smutkiem, ale to, co zniechęciło mnie do grania w m.in. Destiny 2 również w dużej mierze zniechęca mnie również do grania w The Division 2. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach raczej staramy się urozmaicać sobie czas siedząc w domu niż ograniczać się do jednego tytułu ogrywanego non stop.

Nie mówiąc również o dużych problemach ze stabilnością po aktualizacji wprowadzającej Warlords of New York. O ile wcześniej doczytywanie tekstur było opóźnione o kilka sekund na PlayStation 4, tak aktualnie te sekundy zmieniają się czasami w minuty, nie mówiąc o tym, że wraz z teksturami łatwo wpaść w dziurę dźwiękowo-gameplayową. Niby coś robisz, nikt nic nie słyszy, wszyscy reagują z ogromnym opóźnieniem. I nie, to nie jest związane z problemami z serwerami Ubisoftu, które również potrafią płatać figle, ale do tego się już właściwie przyzwyczailiśmy i nie jest to największy z problemów The Division na dzień dzisiejszy.

Dlatego też naprawdę jest mi przykro, że w jakiś sposób muszę zrugać Warlords of New York, bo właściwie do momentu pokonania Aarona Keenera byłem pod wrażeniem tego dodatku. Nawet chciałem mu wystawić wysoką ocenę mimo problemów z ostatnim starciem. Powrót do Nowego Jorku to było coś, czego potrzebowałem. Nawet, jeśli jest to zupełnie nowe miejsce i nie ma możliwości zwiedzenia dobrze znanych lokacji z pierwszej części. Nawet zakończenie zachęciło mnie do oczekiwania na dalszą cześć tej opowieści, bo w tym świecie niewątpliwie jest coś niesamowitego i jak się okazuje bardzo nam bliskiego w obliczu zagrożenia koronawirusem. Jednakże cała reszta poza WONY to wynikowa wielkich chęci Massive, aby zmienić coś na lepsze z przeróżnymi wpadkami po drodze. O ile pewne pomysły wypadły dobrze i tutaj nalezą się pochwały, tak problemy ze skalowaniem poziomu trudności, obrażeń od przeciwników czy też nagród za aktywności skutecznie zniechęca do kontynuowania przygody. I nie pomoże tutaj nawet season pass, jak i cała idea sezonowości w grach, które moim skromnym zdaniem są tanim sposobem na przykucie graczy przed monitorami. Nawet, jeśli jego wbicie jest banalnie proste i nie wymaga żadnych większych kombinacji alpejskich. W każdej grze, nie tylko w The Division 2.

Szkoda, wielka szkoda. Trzymajcie się tam w tym Waszyngtonie i Nowym Jorku, Agenci!

P.S.: Za to możecie w bazie sobie głaskać pieska – zobaczcie jaki słodziak!

5,0
Za dobre chęci i porządną kampanię. Reszta do poprawy.
Plusy
  • Porządna kampania Warlords of New York.
  • Zadania poboczne oraz logi rozsiane po Nowym Jorku.
  • Kreacja Dolnego Manhattanu przypominająca, dlaczego kochamy to miasto w The Division
  • Piesek w bazie!
Minusy
  • Niedoróbki techniczne po aktualizacji.
  • Znaczne problemy ze skalowaniem poziomu trudności w zależności od liczby osób w składzie, a także zadawanych obrażeń... mimo aktualizacji, która miała to poprawić.
  • Niewspółmierne nagrody do wyzwania, z którym idzie się mierzyć.
  • Rozczarowujące starcie z Aaronem Keenerem, mimo obiecującego początku.
  • Kolejny season pass, kolejne sezony... ileż można?
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!