O tym jak kroganin z Mass Effect 2 podbił serca uczestników Comic Con 2010
![]()
O tym jak kroganin z Mass Effect 2 podbił serca uczestników Comic Con 2010
O tym jak kroganin z Mass Effect 2 podbił serca uczestników Comic Con 2010
O tym jak kroganin z Mass Effect 2 podbił serca uczestników Comic Con 2010
![]()
Comic Con jest trochę jak święta Bożego Narodzenia. Piękna idea, mnóstwo dobrej woli, nieodmiennie pozytywne skojarzenia w służbie... biznesu. Z Gwiazdką jest tak od bardzo niedawna, jeżeli weźmiemy pod uwagę całą jej "karierę". I z Comic Conem podobnie, komiksy i ich fani zostali zepchnięci na trzeci plan dopiero niedawno, a ich miejsce zajęły filmy, seriale, gry komputerowe, ich producenci i wydawcy, traktujący imprezę jak jeszcze jedną formę promocji i drogę do portfela fanów. Ze zlotu "fanów dla fanów" Comic Con zmienił się w coś głośniejszego i bardziej skomercjalizowanego. I trzeba przyznać, że dokument Morgana Spurlocka, znanego głównie z antykorporacyjnego Super Size Me, zatytułowany Comic Con Episode IV: A Fan's Hope, bardzo wyraźnie o tym mówi. Raz. W dwóch zdaniach. Bo poza tym to kolorowa laurka, obraz równie obiektywny, co PRLowska Kronika Filmowa.
Nie ogląda się go źle, wręcz przeciwnie, o czym za chwilę. Ale nie ma co udawać, że jest to jakiekolwiek obiektywne studium zjawiska. Wręcz przeciwnie, cały film to jeden wielki, naładowany pozytywnymi emocjami, miejscami uroczy nawet, materiał promocyjny. Znaczy się, coś w stylu reklamy. I nie wiem jak wy, ale ja jestem jednak przyzwyczajony, że dokumentaliści, którzy dość często jednostronnie agitują, zwykle są przeciwko czemuś, zwykle przyjmują postawę krytyczną, demaskatorską - a nie odwrotnie, jak tutaj. Choć z drugiej strony, może to dążenie do równowagi w przyrodzie? Może autor na taką ilość smutnych, dołujących, wkurzających filmów postanowił odpowiedzieć ciepło, radośnie swoim pochwalnym peanem? Może. I choć wygląda to tak, jakbym miał mu to za złe, to wcale tak nie jest. Bo dobrze się na Comic Con bawiłem.
![]()
Konwent, ten jeden konkretny, z 2010 roku, pokazany jest od ludzkiej strony. Czyli z perspektywy jego uczestników, z których kilku jest na pierwszym planie, a ich "wątki" przewijają się i splatają przez cały czas trwania filmu. Jeśli nie mamy na ekranie któregoś z nich, to błyszczą tam jakieś kultowe gwiazdy fanowskiego środowiska, jak nieodmiennie rozbrajający Kevin Smith, bezpretensjonalny Joss Whedon czy obowiązkowo występujący Stan Lee. Wygląda to tak, jakby w chwilach przerwy między "fabułą" starano się wtłoczyć tyle, ile się da znanych nazwisk, mówiących nam, jaki wspaniały jest Comic Con. I trochę przypadkowych osób, dla równowagi, mówiących to samo. I ani jedni ani drudzy nie kłamią. Comic Con to jest super sprawa dla takich fanów jak my.
Twórcom dokumentu udało się bardzo trafnie, bardzo umiejętnie uchwycić te wszystkie pozytywne emocje, tę ekscytację i czystą radość przebywania w wielkim gronie osób myślących dokładnie tak samo jak my. Osób, dla których dzielenie się swoją pasją w codziennym życiu może być dość trudne. W końcu "normalni" ludzie w "normalnych" sytuacjach raczej zareagują politowaniem i pukaniem się w głowę na sześćdziesięciolatka wąchającego stare komiksy, na zawodowego żołnierza marzącego o rysowaniu Hulka, na dorosłego faceta trzymającego w sejfie plastikowe figurki czy na dziewczynę z zabitej dechami dziury w Kaliforni, która zamiast ćpać metę, jak wszyscy jej rówieśnicy, buduje w garażu animatroniczny kostium kroganina z drugiej części Mass Effect (nie dla siebie, dla kolegi - dla niej był kostium komandor Shepard). Ta codzienna "odmienność" jest warunkiem i przyczyną bezwarunkowej akceptacji na Comic Conie - trudno oprzeć się czemuś takiemu, prawda? Prawda. Producenci filmu nawet nie próbują, skupiają się właśnie na jak najbardziej plastycznym odmalowaniu tego stanu emocjonalnego. I mimo tego, że łatwo było mi się z tym wszystkim identyfikować, że też w pewnym sensie czuję się częścią tej społeczności, zwłaszcza gdy jej członkowie urządzają przemarsz oddziału imperialnych szturmowców... ten bezrefleksyjny zachwyt emanujący z każdej minuty obrazu trochę mnie razi.
![]()
Comic Con jako zjawisko jest czymś wspaniałym. Ale jego gloryfikowanie już nie bardzo, zwłaszcza takie skupiające się właśnie na tej jednej konkretnej konwentowej marce. Bo konwentów jest dużo więcej, co każdy polski fan fantastyki doskonale wie. I wszystkie są świetne, wszystkie mają tę wspaniałą atmosferę, wszystkie dają takie poczucie społecznej akceptacji i jedności choć na tych kilka dni. I podobnie jest ze zlotami bractw rycerskich, fanów historycznego reenactmentu, audiofili, filatelistów i dowolnej innej grupy nieszkodliwych, lekko zbzikowanych pasjonatów czegokolwiek. Więc o co chodzi z tym bezkrytycznym promowaniem marki bardzo szybko komercjalizującego się i dewaluującego wydarzenia, jak Comic Con? Nie dociekam. Nie wiem.
Ale wiem, że takie aż nadto wyraźnie jednostronne przedstawienie, aż tak pozbawiona dystansu i obiektywizmu propaganda, lekko mi zazgrzytała w zębach... ale dopiero po kilkunastu godzinach od seansu, gdy ochłonąłem i zacząłem analizować to, czego producenci analizować nie chcieli. Bo w trakcie i zaraz po byłem tak naładowany tymi pozytywnymi emocjami, że raz czy dwa uroniłem nawet łzę. I nie potrzebowałem dystansu oraz refleksji, by cieszyć się szczęściem, choćby i z drugiej ręki. I dlatego też, mimo wszystkich zastrzeżeń, polecam Comic Con Episode IV: A Fan's Hope. Dobrze jest się poczuć dobrze. Nawet jeśli szybko nam przejdzie.
![]()
Kinowa premiera w Polsce powinna oficjalnie nastąpić gdzieś w listopadzie. Ale wcześniej najprawdopodobniej będzie można obejrzeć ten dokument na jakichś konwentach. I właśnie takie konwentowe wspólne oglądanie będzie miało w jego przypadku najwięcej sensu.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!