Warden’s Quest - podsumowanie

Michał Myszasty Nowicki
2009/11/03 19:30
0
0

Bajka o Cyrano, który miał nosa, czyli nasi na wyspach

Bajka o Cyrano, który miał nosa, czyli nasi na wyspach

Bajka o Cyrano, który miał nosa, czyli nasi na wyspach, Warden’s Quest - podsumowanie

Od zakończenia zorganizowanego przez Electronic Arts eventu Warden’s Quest, który odbył się 28 października w Londynie, minęło już kilka dni, czas więc najwyższy – i okazja dobra – na podsumowanie wrażeń z tej wyjątkowej pod wieloma względami imprezy. Jako, że nie wszyscy mieli okazję, czy możliwość śledzenia na bieżąco wydarzeń związanych z turniejem, na początku przedstawię kilka podstawowych faktów, zaczynając oczywiście od prezentacji naszej ekipy. Do Londynu polecieliśmy w sześcioosobowym składzie, przy czym cztery osoby stanowiły „drużynę właściwą”, a Lidka Zalewska i Tomek Tinc z EA Polska dbali przez cały czas o nasze zaplecze, kwestie logistyczne, gastronomiczne oraz motywowanie przysypiającej ekipy do dalszej walki, za co zresztą należą im się wielkie i gorące podziękowania.

Czworo jeźdźców apokalipsy

Choć nasza mająca zniszczyć, zmiażdżyć i roznieść konkurencję ekipa składała się przede wszystkim z branżowych weteranów, to nie zabrakło w niej oczywiście rodzynka. A właściwie wisienki, czyli Magdy Cieleckiej, która wygrała konkurs na portalu Polygamia – miłośniczki komputerowych erpegów i fanatyczki gwiezdnowojennych klimatów, zniewolonej (a może wyzwolonej?) przez Ciemną Stronę Mocy. Pozostali członkowie polskiego teamu, to branżowy weteran Tadek Zieliński (Gamezilla), znany chyba doskonale wszystkim fanom starych, klasycznych Falloutów Paweł „Ausir” Dembowski (Polygamia) oraz niżej podpisany, zmuszony do wyjazdu przez ciemiężący go od kilku lat portal gram.pl. Szeroko pojęte knucie i kombinowanie... Wybaczcie – omawianie taktyki działania, rozpoczęliśmy niemalże od samego początku, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że w przypadku tego typu maratonu i przechodzenia gry na czas, musimy podejść do tematu zdecydowanie inaczej, niż w domowym zaciszu. Póki co, na bardziej szczegółowe ustalenia musieliśmy i tak poczekać; już wkrótce miała się odbyć pierwsza odprawa, na której mieliśmy poznać wszystkie szczegóły i – co najważniejsze – dokładny regulamin.

Po podpisaniu tony zobowiązań, deklaracji oraz regulaminów, dostaliśmy ostatecznie w swoje ręce szczegółowy plan imprezy wraz z dołączonymi zasadami, nakazami i zakazami, których złamanie skutkowało zazwyczaj jedyną słuszną sankcją – dyskwalifikacją całej drużyny. Następnie wysłuchaliśmy krótkiego, acz treściwego wprowadzenia, zadaliśmy kilka podchwytliwych w naszym mniemaniu pytań i udaliśmy się do Komnaty, czyli odpowiednio zaadoptowanej na potrzeby turnieju sali obrad londyńskiej rady. Mieliśmy tam przez pewien czas dowolnie bawić się na pierwszym etapie gry, aby oswoić się ze sterowaniem, systemem rozwoju postaci i pozostałymi aspektami mechaniki rozgrywki. Był to również czas, kiedy należało dokonać ostatecznego wyboru postaci, która zapisana (po zakończeniu tytułowego Początku), miała nam towarzyszyć w trakcie trwającego całą dobę maratonu. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z naszymi przewidywaniami. Ale po kolei...

Wybór rasy i klasy postaci był dość prosty i pragmatyczny, co zresztą znalazło odzwierciedlenie w decyzjach większości pozostałych drużyn. Naszym bohaterem miał więc być człowiek wojownik, postać automatycznie wywodząca się z wyżyn społecznych, bardzo żywotna i teoretycznie najprostsza w prowadzeniu. Decyzja została podjęta, przy klawiaturze zasiadł Paweł i przystąpił do tworzenia pierwszej, próbnej w naszym mniemaniu, postaci. Aby nie tracić zbyt wiele czasu na zabawę w kreatorze postaci, wybrał jeden z gotowych wzorców i z przekory pobawił się suwakami odpowiadającymi jedynie za... nos bohatera. W ten oto sposób narodził się Cyrano, wzbudzający respekt i szacunek wojownik, który nawet w hełmie bez problemu wygrałby każdy bez wyjątku konkurs na najpaskudniejszego awatara w historii gier komputerowych. No dobrze, może się troszkę zagalopowałem, ale na Warden’s Quest był z pewnością bezkonkurencyjny. Największą niespodzianką było jednak to, że nie była to wcale postać zrobiona na próbę. Okazało się bowiem, że owszem, mamy możliwość odegrania zapisanych gier i zabawy niemalże do woli, ale profil bohatera został właśnie zapisany i zarejestrowany. Cudownie. Zniszczymy przeciwników wielkim nochalem.

W wolnych chwilach zapoznawaliśmy się oczywiście z liczącym kilkanaście stron zestawem reguł i zasad, w których najważniejszą rzeczą wydawała się być tabela z punktacją przyznawaną za różnorodne osiągnięcia. To właśnie od sumy tych punktów zależała pozycja każdej z drużyn w rankingu, tak więc rozpracowanie tego systemu i dostosowanie doń stylu gry wydawało się być kluczową kwestią. Kolejna sprawa, to eliminacje, które miały odbywać się na konsoli Xbox 360. Szybko zorientowaliśmy się, że w naszej ekipie jedynie Tadek jest zdeklarowanym miłośnikiem konsol; pozostali, to relikty minionej epoki, dinozaury przywiązane do swych szumiących wiatrakami blaszanych skrzynek. Po dokładnej analizie planu imprezy okazało się jednak, że w eliminacjach brać udział będą tylko dwie osoby – gracze drugi i czwarty. Pozwoliło nam to w odpowiedni sposób ustalić kolejność naszych występów – co również należało zawczasu zgłosić – tak, aby w razie zagrożenia spadkiem mógł nas bronić wymiatacz Tadek oraz... konsolowy neofita Paweł. Zastosowaliśmy tutaj bowiem ryzykowną, ale jak się wkrótce okazało, dość skuteczną taktykę, opartą na „szczęściu początkującego”.

Idziemy przez las

Rankiem kolejnego dnia przystąpiliśmy zatem do ostrej walki. W pierwszej rundzie każde z nas miało grać przez godzinę, po czym po pierwszych eliminacjach, przejść mieliśmy na system dwugodzinnych wacht, przerywanych co cztery godziny kolejnymi eliminacjami. Wszystko wydawało się jasne, proste i klarowne, na dodatek dając nam nadzieję na choć kilkugodzinny wypoczynek w wygodnym, hotelowym łóżku podczas trwania imprezy. Jacyż byliśmy naiwni! O tym jednak za chwilę. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw ustaliliśmy następującą kolejność: mojej osobie przypadł zaszczyt rozpoczęcia przygody, którą kontynuował Paweł, następnie pałeczkę przejmowała Magda, zaś całą stawkę zamykał Tadek. Z tabeli punktów wynikało, iż całkiem dużą ich liczbę można było uzyskać za odblokowywanie kolejnych wpisów, w związku z czym postanowiliśmy przeprowadzać na początku jak największą liczbę rozmów, bo często to właśnie dzięki nim uzyskuje się tutaj wiedzę na temat świata gry. Tak właśnie wyglądał początek zabawy, jednak przeprowadzony przez nasze siły specjalne zwiad unaocznił nam szybko, iż nie była to do końca słuszna taktyka – większość drużyn skupiła się jednak na eksploracji i walkach, co zdawało się przynosić znacznie lepsze efekty. Tak więc po około trzydziestu minutach różnorodnych konwersacji w startowym obozie, postanowiliśmy zmienić nasze podejście – Cyrano przestał udzielać się w społecznych debatach, zamiast tego szukając chętnych do okazjonalnej wymiany uprzejmości za pomocą miecza i tarczy.

GramTV przedstawia:

Oczywiście zgodnie z pierwotnymi ustaleniami, mieliśmy skupić się przede wszystkim na głównym wątku fabularnym, realizując jedynie te zadania poboczne, którym nie trzeba było poświęcać zbyt wiele czasu. Po długiej i wymagającej odegrania zapisu (brak jakichkolwiek mikstur!) walce z pierwszym poważniejszym przeciwnikiem, trafiliśmy na pierwsze wyraźne rozwidlenie ścieżki fabularnej. Oznaczało to już na samym niemalże początku gry podjęcie bardzo ważnej decyzji – wyboru pierwszej lokacji położonej poza obozem, którą miał dogłębnie spenetrować swoim wielkim nosem nasz wspaniały Cyrano. Jako, że większość drużyn zdecydowała się na doskonale znaną z wielu prezentacji i filmików wieżę, my postanowiliśmy zrobić coś całkowicie przeciwnego. Cyrano poszedł w las.

Początkowo wszystko zdawało się potwierdzać naszą teorię, mówiąca o tym, że uczęszczanie mało popularnymi szlakami może przynieść korzyści. Mimo zupełnie odmiennej ścieżki i ogólnego opóźnienia wynikającego ze zbyt dużego angażowania się w dialogi na początku gry, szybko nadrabialiśmy straty i podczas pierwszych eliminacji usłyszeliśmy podnoszące na duchu: „Poland... You are safe!” Skrzydeł dodało jeszcze pokonanie pierwszego, młodego smoka, który z drugiej strony dał nam nieco do myślenia – inni walczą z ogrami, a my zaczynamy trafiać na smoki? Nic to jednak, pełni wiary w porażającą brzydotę naszego herosa, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Szybko okazało się jednak, że wybraliśmy jedną z najtrudniejszych chyba ścieżek, jakimi od początku gry mógł podążać bohater. Choć dochodzące do naszych uszu co jakiś czas głosy komentatorów mówiące o „brawurowej, odważnej i bezkompromisowej postawie Polaków” mile łechtały ego, to jednak coraz bardziej zaczynaliśmy odczuwać konsekwencje naszego wyboru.

Warto w tym miejscu przybliżyć nieco specyfikę tego typu gry „na czas” osobom obserwującym te zmagania z zewnątrz. Zapomnijcie bowiem o starannym dobieraniu umiejętności, ważeniu cech i bonusów z nich wynikających, żonglowaniu ekwipunkiem, czy zabawie w tworzenie przedmiotów – na to po prostu nie było czasu. Dobór nowych umiejętności odbywał się na zasadzie czysto intuicyjnej, częstokroć łapaliśmy się na tym, że od kilku godzin w naszym ekwipunku nosimy przedmioty wielokroć lepsze, niż założone na postać, a największym odkryciem dnia było rozpracowanie metody (jakże banalnie prostej!) sporządzania mikstur. To zupełnie inny styl gry, niż kanapowe erpegowanie w domowym zaciszu, dodatkowo mocno stresujący, gdyż każde załadowanie gry oznacza oczywiście stratę kilku, czy nawet kilkunastu cennych minut. Kluczem okazała się współpraca, na ile pozwalały na to siły i możliwości, staraliśmy się zawsze asystować grającej osobie, udzielać rad, dopingować, kląć, błagać, głaskać, poklepywać, czy w razie potrzeby dźgać w czułe miejsca ostrym przedmiotem, aby zapobiec przyśnięciu po kilkunastu godzinach czuwania.

Polak, Węgier, dwa bratanki..

Wspominałem bowiem wcześniej o naszej naiwności, która pozwoliła nam uwierzyć, że sześciogodzinne przerwy miedzy „dyżurami” uda nam się wypełnić snem, odpoczynkiem tudzież innymi formami regenerowania sił – choćby z pomocą napojów chłodzących dla dorosłych w charakterystycznych, zielonych butelkach. Nic z tego. Po pierwsze bowiem, oznaczałoby to samolubne i egoistyczne pozostawienie reszty ekipy na pastwę konkurencji, po drugie zaś i tak co chwila wzywani byliśmy do Komnaty przez organizatorów. A to kolejne eliminacje, a to znów ogólny update i restart gry, innym razem konieczność udzielenia wywiadu, czy niespodziewana (dla nas) wizyta kilku skąpo odzianych autochtonek. Na to wszystko nałożyły się jeszcze utrudniające komunikację ze światem zewnętrznym problemy z działaniem Internetu – później okazało się, że winę za wszystko ponosił serwer DNS w lokalnej sieci – oraz przede wszystkim chęć bycia wśród tej masy niesamowitych i piekielnie przyjaznych ludzi.

Tak więc mimo tego, iż po pewnym czasie przychodził kryzys i w skrytości ducha zazdrościło się nieco przegranym, którzy od kilku godzin spali zapewne smacznie w hotelowych łóżkach, to jednak zawsze duch walki i ogólnie panująca atmosfera pozwalały dość szybko i skutecznie przemóc tę słabość. I grać dalej. Choć już mniej więcej od połowy turnieju wiedzieliśmy – czy raczej przeczuwaliśmy – iż dystans dzielący nas od liderów jest najprawdopodobniej zbyt duży, by go nadrobić, jeśli nie popełnią jakichś kardynalnych błędów, walczyliśmy dalej, wciąż wierząc w swoje umiejętności i... szczęście. Wiara czyni cuda, jak zwykli mawiać starzy kapłani. O ile bowiem eliminacje wygrane przez Tadka zawdzięczamy jego obyciu z konsolą i padem, to nie próbujcie nawet pytać, w jaki sposób wybronił nas dwukrotnie przed spadkiem Paweł, który ten charakterystyczny kontroler trzymał w dłoniach ponoć drugi raz w życiu. Tego nie wie absolutnie nikt, ale teoria „szczęścia początkującego” sprawdziła się znakomicie. Żartowaliśmy potem, że było tu podobnie, jak w przypadku salonowych bijatyk, w których nie raz naciskającemu przypadkowe przyciski szczęściarzowi udawało się pokonać lokalnego Mistrza Wszystkich Combosów.

Jak już doskonale wiecie, nasza przygoda z Dragon Age zakończyła się dopiero nad ranem, dotarliśmy bowiem – dzięki wspaniałej współpracy, szczęściu i nochalowi Cyrano – do turniejowego półfinału. Ostatecznie musieliśmy zadowolić się czwartym miejscem, co jednak i tak uważamy za naprawdę dobry wynik – wziąwszy pod uwagę całą masę kontrowersyjnych decyzji, które podjęliśmy na początku zabawy, mogło się to skończyć o wiele, wiele wcześniej. Sama impreza, to chyba najciekawszy i na razie absolutnie bezkonkurencyjny event promujący jakąkolwiek grę. Oczywiście nie obyło się bez kilku potknięć, takich jak choćby wspomniane problemy z działaniem Internetu, czy kilka wprowadzających mały chaos zmian w grafiku, jednak na szczęście w żaden sposób nie popsuło nam to niebywałej przyjemności z uczestniczenia z tym turnieju. I choć dla wielu osób najważniejsze mogłyby być te tysiące zielonych papierków z podobiznami prezydentów (no dobra, nie pogardziłbym), czy nawet możliwość pogrania w Dragon Age przed premierą, to dla mnie najcenniejszą rzeczą są poznani tam ludzie. Bo jak wspaniała nie byłaby w założeniach dowolna impreza, tworzą ją przede wszystkim sami uczestnicy. A bandy wariatów uczestniczącej w Warden’s Quest nie sposób było nie polubić. W szczególności zaś zwycięskiego beer-commando z Węgier.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!