Mass Effect - Opowiemy wam jego historię

Curtiss
2008/07/20 18:00

Jednostka ratunkowa LPX-37

Jednostka ratunkowa LPX-37

Dok załadunkowy Stacji Ratownictwa Kosmicznego Młodszy porucznik Jander służył na "Scylli" od dziewiętnastu miesięcy. Sam ją sobie wybrał. Ukończył Akademię Sił Szybkiego Reagowania z wyróżnieniem, za co przysługiwała mu możliwość określenia typu służby, rodzaju jednostki i okrętu, na który trafi. Wybrał Służby Ratownictwa Kosmicznego, Jednostkę Szybkiego Reagowania i "Scyllę" jako okręt macierzysty.

Był szczęśliwy, kiedy prawie dwa lata temu po raz pierwszy wchodził na pokład fregaty. Do momentu, kiedy spotkał Gahrana. Ten Kroganin przerażał go od pierwszej chwili. Formalnie był jego przełożonym, natomiast sposobem bycia, postawą i słownictwem przypominał raczej więziennego lidera ze starych holofilmów. Nie groził, ale agresja i wrażenie, że może wyrządzić krzywdę, biły z każdego jego ruchu, każdego wypowiadanego słowa czy spojrzenia. W pierwszych piętnastu minutach znajomości Jander dowiedział się, że pożyje jeszcze chwilę tylko dlatego, że jest żółtodziobem i mógł tego czy tamtego nie wiedzieć.

Przez pierwsze dwie godziny relacje między nimi były koszmarne. Większość instrukcji Gahrana sprowadzała się do: "Stul mordę", "Słuchaj uważnie" i "Nie właź mi w drogę". Tłumaczył w miarę ciekawe sprawy, ale Jander bał się zadać mu jakiekolwiek pytanie, żeby znów go nie obrazić. Na szczęście przy odbiorze zaopatrzenia ze stacji tranzytowej trafił się chciwy voluski dostawca.

Swój pierwszy pistolet Jander dostał, kiedy miał 6 lat. W niektórych obszarach Przymierza uważano, że dziecko w tym wieku nie powinno mieć broni. Jednak na Nowym Wododziale rzadko zdarzało się, żeby komuś stała się z tego powodu krzywda, a w każdym razie znacznie rzadziej niż śmierć nieuzbrojonego dziecka w paszczy jakiegoś miejscowego drapieżnika. Dorosłym zagrażało znacznie mniej, większość mięsożerców była za mała, żeby wyrządzić krzywdę komuś powyżej czternastego roku życia. W takich warunkach szybko uczysz się strzelać – celnie i prawie bez mierzenia.

Kiedy więc zobaczył, jak "mięśniaki" Volusa sięgają po broń, zareagował instynktownie, jak przy spotkaniu ze żmijową jaszczurką. Wyszarpnąć broń z olstra, strzelić raz w łeb, dwa razy w serce i na koniec nisko, żeby przerwać rdzeń. Wszystko to w locie, bo jaszczur zazwyczaj pluje jadem. Gahran sądził, że czwarty strzał był chybiony – nie zabijał na miejscu – ale Jander wiedział, że ostatni strzał ma paraliżować. Po prostu jaszczury, nawet martwe, jeszcze jakiś czas potrafią kąsać.

Jednostka ratunkowa LPX-37, Mass Effect - Opowiemy wam jego historię

Cała ta afera i pierwsza wspólna akcja ratunkowa znacznie poprawiła ich wzajemne stosunki. Zbyt mocnym stwierdzeniem byłoby powiedzieć, że się zaprzyjaźnili, za wiele ich różniło, ale osiągnęli stan, jaki wśród ludzi nazywany jest "dobrzy kumple".

Gahran miał rację; ktoś wystawił zlecenie na porwanie Jandera. Od tamtej pory jeszcze dwukrotnie powtarzały się sytuacje tego rodzaju. Ostatnia niespełna trzy tygodnie temu. Młodszy porucznik nie powiedział rodzinie ani słowa o tej sprawie. Nie było sensu. Nie mogli mu w tym wypadku pomóc, zwłaszcza jeżeli chciał pozostać w służbie. Złożyli tylko z Kroganinem raport przełożonym i jak w poprzednich dwóch przypadkach, o dziwo, nic w tej sprawie nie drgnęło.

Ta i podobne myśli rozpraszały odrobinę radość, jaką czerpał z początku kolejnego cyklu służby patrolowej. "Scylla" właśnie kończyła załadunek zapasów. Mimo że patrol miał potrwać niecałe trzy tygodnie, to przepisy służby ratowniczej zobowiązywały ich do wzięcia zapasów na pełny kwartał i to dla 150% stanu załogi. Ta klasa jednostek powstała w trakcie wojen z Raknii. Miały służyć do prób odratowywania załóg okrętów uszkodzonych w walce. Lekko uzbrojone, za to z potężnymi systemami defensywnymi. Jednak na dłuższą metę ich zastosowanie wojskowe okazało się mało opłacalne. Za to Służby Ratownicze całej galaktyki dostały na ich punkcie świra. Wycofywane z linii jednostki szły jak świeże bułeczki. Od tamtej pory pierwotny projekt przeszedł już kilka zmian, ale nadal widać w nim było wojskowe przeznaczenie.

Te proste rozważania zostały przerwane przez nadejście Gahrana.

- Wszystko w porządku, poruczniku? - Chyba tak, Gahr. - Chyba? – W głosie Kroganina zabrzmiała irytacja zmieszana ze zdziwieniem. – To do ciebie niepodobne. - Wiem, ale cały czas mam wrażenie, że coś nam umyka, jeżeli chodzi o ostatnią próbę porwania – Jander powiedział to w sposób, który sprężył w jego przełożonym wszystkie mięśnie. - Jakieś konkrety? - Tu mnie masz. Myślę o tym od chwili, kiedy w zeszłym tygodniu wyszliśmy z budynku Centrali. Jakoś nie mogę tego rozgryźć. – Jego uwagę przyciągnęła zbliżająca się postać. – Co to za fagas z dystynkcjami sztabowymi pcha nam się na pokład?

Gahran odwrócił się, żeby podążyć za wzrokiem podkomendnego. Na widok wchodzącej po trapie osoby grzebień Kroganina zmienił lekko odcień, zdradzając rosnącą irytację kapitana, który ostentacyjnie odwrócił się plecami do nadchodzącego i "scenicznym szeptem" wypalił:

- Gnida z wydziału rewizji. Ci palanci zamierzają ocenić naszą pracę! Najlepszej pieprzonej jednostki w całej służbie ratowniczej. I to przy pomocy jakiegoś gogusia, który w życiu nie widział otwartej przestrzeni dłużej niż kwadrans.

Na twarz młodego ratownika wypełzł ni to uśmiech, ni to grymas zaciętości. Dowódca sekcji wiedział już, po prawie dwuletniej znajomości, że jego podwładny właśnie rozwiązał frapujący go problem.

- Powiesz mi, co wymyśliłeś?

- Nie, Gahran. To tylko podejrzenie, a ty potraktowałbyś je jak pewnik. Muszę to sprawdzić. Jak się mają sypnąć trupy, to przynajmniej niech umrą ci, co na to zasłużyli. – Tak długa znajomość zostawiła jednak piętno na sposobie myślenia człowieka. – Kiedy odlatujemy? - Za jakieś dwie – trzy godziny, chyba mniej więcej tyle potrzeba na załadunek... - W tym tempie to dwie i pół godziny – stwierdził Jander. Zupełnie nie było już po nim widać i słychać rozkojarzenia, jakie prezentował na początku dyskusji. – Kwadrans na procedury kończące, czyli faktycznie odlot za trzy. Wrócę za dwie i pół.

Zbiegł, mijając wchodzącego po trapie sztabowca. Gahran pokręcił głową w niezwykle ludzki sposób. Dwa lata temu za sugestię zbytniej pochopności w działaniu złamałby mu przynajmniej rękę, a dziś… I tak patrzono na niego jak na dziwaka. Kroganin, który zamiast walczyć z każdym, ratuje innym życie. Nie potrafili pojąć, że wybrał sobie po prostu duży obiekt do zwalczania – kosmos. Nie kryjąc niechęci, zwrócił się do nadchodzącego Salarianina w mundurze Sztabu Służby Ratowniczej.

- Witamy na pokładzie, majorze. Pańska kajuta już czeka. - Dziękuję panu, kapitanie. Znam układ statku. Proszę mi powiedzieć, w której sekcji znajduje się moja kajuta. – Słowa wypowiedziano z siłą i szybkością godną karabinu maszynowego. - D/9. Poprosić któregoś z załogi, żeby zajął się pana bagażem? – Chyba w głosie Kroganina było coś, co nie pasowało do ugrzecznionej propozycji, bo Salarianin skrzywił się. - Nie trzeba, mój steward się tym zajmie. Życzę miłej służby – rzucił przez ramię, znikając w luku "Scylli".

Gahran zmełł w ustach przekleństwo. Nie chodziło o to, że miał, tak jak większość przedstawicieli jego rasy, pretensję do Salarian. Zwyczajnie nie cierpiał nadętych biurokratów ze służb publicznych. No, ale co mógł na to poradzić? Owszem, mógł mu odkręcić głowę, ale to niestety nie załatwiało sprawy i w dodatku komplikowało jego "stosunek służby". Ciekawe, co strzeliło do łba młodemu.

Konsulat Przymierza

W holu, z zawodowym uśmiechem przyklejonym do twarzy, przywitała Jandera recepcjonistka.

- Witamy w Przedstawicielstwie Przymierza. Czym możemy służyć? - Proszę powiedzieć konsulowi, że dziedziczny władca Anadori 5 chce z nim rozmawiać. – Twarz panienki przybrała sceptyczny wyraz. – Nazywam się Adam Jander i, do jasnej cholery, daję pani trzydzieści sekund na powiadomienie o tym konsula.

Recepcjonistka zerwała się zza kontuaru. Porucznik zawstydził się; nie powinien wyżywać się na tej biednej dziewczynie, ale spieszyło mu się i nie miał czasu na żmudne procedury. Później jakoś trzeba będzie ją przeprosić. Jedyna korzyść, że asystentka konsula już wracała z uśmiechem szerokim jak paszcza piranii.

- Pozwoli pan, poruczniku. – Słowa były słodkie jak miód. – Konsul na pana czeka. - Dziękuję pani.

Gabinet konsula był świadectwem zachłyśnięcia się kulturą mieszkańców Cytadeli. Jakieś pomniejsze "pseudo-proteańskie" artefakty, kilka asariańskich bibelotów, no i biurko taurańskiego komisarza. Za nim siedział konsul, który poderwał swoje tłuste cielsko na widok wchodzącego Jandera. Był niski i krągły; gdyby nie twarz, można byłoby pomylić go z Volusem.

- Och, witam Dziedzica, jakiż to dla mnie zaszczyt! – Jego jowialnością można by obdarzyć jeszcze kilka osób. - Wystarczy "poruczniku", panie konsulu – ratownik postanowił uciąć sprawę jak najszybciej. – Przybywam w sprawie bezpieczeństwa Służb Ratowniczych, które, owszem, może mieć co nieco wspólnego z bezpieczeństwem mojego rodzimego świata. - Oczywiście. Jeżeli wyjaśni mi pan, o co chodzi... - Obawiam się, że ze względu na fakt, że sprawa dotyczy również SR, a nie tylko światów Przymierza, zmuszony będę udzielić tylko minimalnej ilości informacji. – Niedoczekanie gryzipiórka, nic z tego, pomyślał. - Chyba rozumiem. – Jego mina mówiła coś wręcz przeciwnego. – Co możemy zrobić dla SR?

- Zacznijmy od informacji. – Jander jeszcze się nie odprężył. – Co wiadomo na temat sympatii politycznych Daranda, Turianina będącego szefem kwatermistrzostwa Służby Ratowniczej? Twarz konsula przyjęła oficjalny urzędowy wyraz. Ewidentnie zaskoczyło go to pytanie, ale szkolenie automatycznie przejęło kontrolę nad jego odruchami. - To zależy. – Wypowiedź była wyważona, aby zyskać trochę na czasie. – Jest typowym przedstawicielem swojej rasy, ceni tradycję, honor i wszystkie te wartości, które czynią Turian tak wartościowymi obywatelami galaktyki.

Jander w zasadzie wiedział już, że dobrze trafił. Gdyby się pomylił, konsul albo nie wiedziałby, o kogo chodzi, albo nie posiadałby żadnych informacji. Pytanie oczywiście polegało na tym, jak wiele urzędnik mu powie.

- A jego stosunek do wzrastającego znaczenia Przymierza w galaktyce? - porucznik rzucił pytanie swobodnie, jakby mimochodem. - No cóż... nie interesowaliśmy się zbytnio Darandem. – Na te słowa Jander się odprężył; wiedział już, że miał rację. – Wiemy co prawda, że nie kryje swojej niechęci do Przymierza, ale też nie występuje przeciwko nam otwarcie. Ot, jeszcze jeden wiecznie niezadowolony...

Adam jeszcze przez kilka chwil prowadził niezobowiązującą rozmowę z konsulem, czekając na brzęczyk wezwania na pokład. Po sygnale grzecznie wymówił się od dalszej rozmowy. Konsulat opuścił krokiem sprężystym, ale spokojnym, biec zaczął dopiero po zjechaniu na poziom doków.

Dok załadunkowy Stacji Ratownictwa Kosmicznego Na pokład "Scylli" wpadł niemal w ostatniej chwili. Od razu ruszył na mostek.

- Panie kapitanie – zagadnięty dowódca okrętu odwrócił się w stronę Jandera – czy widział pan gdzieś mojego szefa? - Nie, panie poruczniku, Gahran ostatni raz widziany był w hangarze w trakcie kontroli sprzętu – ostatnie słowa kapitan rzucił już w zasadzie do znikających w luku pleców ratownika. Z cienia wyszedł Salarianin z dystynkcjami sztabowymi. Spojrzał na zamykający się luk. - Coś się stało, kapitanie? Czego chciał ten młody porucznik? - Szukał swojego dowódcy, panie majorze. – Kapitan odwrócił się w kierunku konsoli nawigacyjnej. – Myślę, że powinien pan usiąść, za dwanaście minut znajdziemy się przy przekaźniku masy.

"Scylla" – hangar Gahran był wściekły. Nauczył się znosić dziwactwa innych członków załogi i temperować swój charakter. Nie był może powszechnie lubiany, ale szanowano go za jego profesjonalne zdolności. Mimo że dowódcą jednostki od zawsze był Turianin, jemu to nie przeszkadzało. To on dowodził zespołem ratunkowym i w razie konieczności wydawał rozkazy również kapitanowi okrętu. Teraz zaś już dwukrotnie pieprzony gryzipiórek rozstawił go jak kadeta. Najpierw nakazał odlot, mimo że jednostka tylko częściowo była gotowa, a potem "grzecznie" zasugerował, że miejsce dowódcy zespołu ratowniczego nie jest na mostku. Omni-klucz, gdyby mógł, zatrzeszczałby pod naciskiem jego palców. W tym momencie do magazynu narzędziowego wpadł jak bomba Jander. Od progu zaczął nawijać jak nakręcony:

- Szlag, wiedziałem, że wpadliśmy w bagno, ale dopiero teraz wiem, że idziemy na dno jak kamień. - O czym ty mówisz? Wiesz, że nie rozumiem tych twoich ludzkich zwrotów – Kroganin starał się mówić spokojnie, ale "dym szedł mu uszami". - Posłuchaj – porucznik zwolnił tok wypowiedzi. – W Służbie Ratowniczej jest kret. Kolaborował z porywaczami. Za pierwszym razem to, że wiedzieli kiedy i gdzie będę, mogło być przypadkiem, ale potem lądowanie na Asandorze wedle instrukcji ze sztabu i przesyłka na stację tranzytową dalekie były od okazji do przypadkowego przechwycenia. Porywacze wiedzieli, gdzie i kiedy mają czekać. Dodaj do tego, że od złożenia poprzedniego raportu minęło trzy tygodnie, a sprawa nie ruszyła z miejsca! – przerwał dla nabrania tchu. - Dobra, ale kto mógł się tego dopuścić? – Kroganin nie marnował czasu na zaprzeczanie. – Zaraz, paczka była z kwatermistrzostwa, instrukcje dotyczyły kontraktu na żele medyczne. To Darand, tak! Ten turiański szczur, na rozkaz którego pojawiła się na pokładzie ta oślizgła sztabowa żaba...

Obaj spojrzeli na siebie z osłupieniem, ale kiedy zerwali się do biegu, było już za późno. Syrena alarmowa rozległa się dokładnie w chwili, w której wyskakiwali z windy na poziomie mostka.

"Scylla" – mostek - Do wejścia w strefę przekaźnika zostało dwadzieścia sekund, do skoku siedemdziesiąt. - Kurs ustalony, nawigator do pilota, wchodzimy... – Głos utonął w fali dźwięku syreny alarmowej. – kur...

Statek znalazł się już w strefie przekaźnika. Mimo że do skoku pozostała jeszcze prawie minuta, nie można było go przerwać, a na centralnym rzutniku mostku widniał wielki czerwony napis: "UWAGA, system nawigacyjny został zaatakowany. DANE dotyczące KOORDYNATÓW uległy ZMIANIE". Na mostku wszyscy stali jak sparaliżowani. No, prawie wszyscy, w ruchu pozostawał sztabowiec, ale tylko do chwili, kiedy w otwartych drzwiach nie zjawił się Gahran i nie wygarnął do niego ze strzelby. Jander dopadł stanowiska komunikacyjnego.

- Uwaga, do wszystkich na pokładzie. W wyniku sabotażu "Scylla" zdąża do nieznanego nam systemu, gdzie prawdopodobnie możemy spodziewać się kłopotów. Ogłaszam pełny alarm bojowy. Na wszystkich stanowiskach mają stawić się podwójne obsady w pełnym wyposażeniu. Powtarzam... Kapitan otrząsnął się z osłupienia, wielkimi oczami patrzył to na porucznika, to na jego dowódcę, który ze znudzoną miną uprzątał właśnie zwłoki sztabowca. - O co tu chodzi, Gahr? Dlaczego zastrzeliłeś tego dupka i o czym mówi ten dzieciak? - Och, to proste. Ten dupek wpuścił do systemu wirusa, który zmienił koordynaty skoku, teraz zmierzamy tam, gdzie on, a właściwie jego mocodawcy, chcą nas widzieć. A to na pewno oznacza, że komuś trzeba będzie rozwalić łeb. - Skok za dziewięć sekund – rozległ się drżący głos nawigatora. – Pilot, postaraj się nie trafić w jakąś gwiazdę...

* * *

Skok.

* * *

"Scylla" – mostek

Od załóg jednostek ratunkowych wymaga się równie rygorystycznego szkolenia, jak od obsady jednostek bojowych. Chociaż rodzaj stresu, w jakim muszą pracować, zdecydowanie odbiega od tego, jakiemu poddawani są żołnierze floty, to opanowanie ratowników musi być olbrzymie. Procentuje to w takich chwilach, jak ta, w jakiej znalazła się właśnie "Scylla".

Kapitan Kalind był dumny ze swojej załogi. Mimo tłumionego strachu i kipiącej złości wszystkie niezbędne czynności wykonywali z pełną starannością. Skupił się na prowadzeniu okrętu; od lat nauczył się polegać na Gahranie, jeżeli chodziło o pozostałe sprawy związane z ich służbą. Może sytuacja odbiegała trochę od normy, ale nie widział powodu, dla którego miałby wątpić w jego możliwości w tym wypadku.

Zespół ratunkowy stał już na mostku w pełnym rynsztunku. Dziś mieli na sobie tylko opancerzenie i mnóstwo broni. Widać było, że nie zamierzają nikogo ratować. Pracowali razem od bardzo dawna. W sześcioosobowym składzie najkrótszy staż miał Jander, ale reszta nauczyła się już w pełni mu ufać. Kolejnym członkiem ekipy była Da’alja – asariańska biotyczka, wrażliwa, piękna i, jak wszystkie jej siostry, twarda jak jądro gwiazdy. Voluski medyk, Cysus, jak większość jego rodaków, nie grzeszył zbytnio odwagą, ale niewątpliwie był jednym z lepszych fachowców w swojej dziedzinie. Czwartym członkiem ekipy był kuzyn kapitana, wychowanek turiańskiego korpusu inżynieryjnego – Maurand. Kolejna osoba – Salarianin – w tym oddziale mogła nieco dziwić, biorąc pod uwagę, kto nim dowodził, jednak chyba ciężko byłoby znaleźć lepszego szperacza od LunLouna. Na pokładzie "Scylli" sporo pieniędzy zmieniło właścicieli, kiedy okazało się, że Gahran nie urwał mu głowy w ciągu pierwszych tygodni jego służby. No i oczywiście sam kapitan Służby Ratowniczej. Gahr był twardy jak wszyscy Kroganie, Kalindowi kojarzył się z barbarzyńcą, który wiele lat spędził pośród cywilizowanych narodów. Ani odrobinę nie złagodniał, nie zmiękł, ale nauczył się, że jeżeli inni tak sądzą, to on ma potem przewagę w razie konfrontacji.

- Brak bezpośredniego zagrożenia. – Głos łącznościowca zdradzał napięcie, jednak nie drżał. – System planetarny z gwiazdą typu G. Siedem planet na eliptycznych orbitach, pozostałości quariańskiej placówki górniczej, przekaźnik masy na północno-wschodnim skraju systemu.

Na mostku dało się odczuć wyraźny spadek napięcia. Mają jak wrócić do domu i na razie jeszcze nikt do nich nie strzela.

- Sygnał wezwania pomocy – przekazał oficer łączności.

Proste stwierdzenie zelektryzowało wszystkich na pokładzie.

- To może być zasadzka – przytomnie stwierdziła Da’alja. - Może... ale jako ratownicy nie możemy zignorować wezwania. – Gahran jakby się odprężył. Zresztą pewnie tak się stało, skoro wreszcie coś się zaczęło dziać. – Oddział do szalupy.

GramTV przedstawia:

"Scylla" – prom ratunkowy Była to niewielka jednostka, mająca wszystkiego może z trzydzieści metrów. Na tej przestrzeni musiały się zmieścić dwa silniki, sprzęt ratunkowy i sześcioosobowy zespół. To nie był ładny statek – nie musiał, nikt go na parady nie prosił. Ale, tak jak "Scylla", należał do gatunku tych twardych.

Wpakowali się do środka i czekali, aż zostanie otwarty luk startowy. W międzyczasie przepatrywali aparaturę i oglądali przekaz optyczny jednostki wzywającej pomocy.

- To batariański harcownik. – LunLoun jak zwykle pierwszy wyrwał się z oceną i jak zwykle miał rację. – Ale nie mam pojęcia, co jest przy nim przycumowane.

Bez wątpienia druga jednostka nie należała do żadnej znanej im klasy. Wątpliwości rozwiała dopiero Da’alja.

- Myślę, że wiem, co to za statek. – W jej głosie brzmiało lekkie wahanie, ale w miarę postępów analizy, którą przeprowadzała na swojej konsoli, nabierała pewności. – To asariańska jednostka badawcza klasy "C". Co oznacza, że ma jakieś tysiąc, tysiąc trzysta lat, i nie pytajcie mnie, skąd się tu wzięła. - Da’a ma rację – Maurand mówił cicho i powoli. – Tego modelu nie produkuje się od jakiś ośmiuset lat. Co do tego, co tu robi – w początkowej fazie ekspansji Asari kilka tych jednostek zaginęło. Pewnie to jedna z nich. - Uwaga, otwarcie luku startowego za trzydzieści sekund. Personel pokładowy proszony jest o opuszczenie strefy startu. Maurand, przygotuj się do startu. Powodzenia – głos z wbudowanego głośnika nabrał jakiegoś złowieszczego wydźwięku. Zapewne przez lekkie zakłócenia.

Pokład "Scylli" opuścili niemal natychmiast po otwarciu luku. Turianin pewnie poprowadził ich w kierunku sczepionych rozbitków.

- No, Adam, wygląda na to, że miałeś rację. Ktoś nas sprzedał. Wkurza mnie to, a jeszcze bardziej wkurza mnie, że z głupoty i chciwości, albo jednego i drugiego, postanowił poświęcić całą jednostkę. – Gahran zaczynał się nakręcać. A to znaczyło, że dla Batarian lepiej by było, gdyby nie żyli. - Mogłoby być gorzej, wysłał nas tylko do opuszczonego sektora, a nie gdzieś w głąb terenów Batarian. Teraz lepiej przygotujmy się na sieczkę w luku wejściowym. – Jander podszedł do sprawy praktycznie. Wiedział, że komuś nakopie do dupy, ale najpierw trzeba załatwić bieżące problemy. - Racja. Da’a i Adam, ubezpieczacie LunLouna. Lun, cała moc w tarcze i generujesz pole maskujące. W razie kłopotów w pierwszej kolejności idą granaty. Nie ma co liczyć, że będą bez skafandrów środowiskowych, więc gazowe sobie odpuśćcie. Mauri, otwierasz śluzę, ja i pan doktor ubezpieczamy cię. - Może ja przygotuję aparaturę medyczną... - zaczął nieśmiało mały Volus, ale pod spojrzeniami kolegów jakoś przycichł. – Ale w zasadzie może to poczekać... - Jak już wszystko jasne, to do roboty – uciął dyskusję Kroganin.

Batariański harcownik – hangar Wejście na statek odbyło się sprawnie i, o dziwo, bez jatki. Luk, z którego skorzystali, prowadził do doku załadunkowego. Dźwigi transportowe stały w najlepszym porządku, jak należało się tego spodziewać na okręcie wojennym. Natomiast wyglądało na to, że cały pokład ładunkowy świeci pustką.

Ruszyli ostrożnie przed siebie. Trzy ładownie zajmujące całą spodnią część statku były pełne kontenerów i bez żywej duszy w zasięgu wzroku. Pierwszy nie wyrobił Cysus, najpierw głośno przełknął, wszyscy mieli nadzieję, że ślinę.

- Nie podoba mi się to. Nie to, żebym lubił, jak do nas strzelają, ale przynajmniej wiem wtedy, na czym stoję. – Co dziwne, nie był przestraszony, ale niewątpliwie solidnie spięty.

- Mały ma rację, coś tu jest nie tak. – Napięcie zaczęło udzielać się innym. Salarianin nie należał do strachliwych, ale deprymowało go, że nie dostrzega żadnej logicznej przyczyny dla stanu rzeczy, jaki zastali na pokładzie. – Nie ma uszkodzeń, śladów walki i żywego ducha w okolicy. Równie dobrze moglibyśmy zwiedzać tę łajbę w suchym doku. - Dobra, zmieniamy szyk, formacja szturmowa, Ja i Adam na szpicy, zamyka Mauri. Jeżeli napotkamy opór, nie wdajemy się w potyczkę, przebijamy się na mostek. – Gahran, jak przystało na dobrego dowódcę, postanowił nie dać swoim ludziom czasu na myślenie. Zbyt łatwo wtedy o panikę i jakiś szkolny błąd. – Najwyżej zaczniemy czyszczenie z tamtej strony. Natomiast jeżeli faktycznie wpadli w gówno, priorytetem jest dowiedzieć się, jak ono śmierdzi. Jasne? No to do roboty.

Sytuacja uległa zmianie dopiero po dotarciu na pokład mieszkalny. Tu już nie było absolutnego porządku, a wręcz przeciwnie. Wszystko wyglądało tak, jakby lis wpadł do kurnika, albo, jak ujął to Kroganin, "Wyjebało granat w szambie". Drzwi większości kajut były otwarte. Po podłodze, również na korytarzu, walały się jakieś sprzęty, ale nadal nie spotkali nikogo z załogi.

Batariański harcownik – pokład socjalny Pierwsze oznaki tego, że na statku jest ktoś żywy, znaleźli dopiero na pokładzie szturmowym. Zbrojownia była wybebeszona, a na ścianach widać było ślady po pociskach. Znaleźli też trochę substancji, którą Cysus zidentyfikował jako batariańską krew.

- Wygląda na to, że faktycznie mieli jakieś kłopoty – Lun wyraził opinię fachowca. – Natomiast ciężko powiedzieć jakie. Nie widać śladów żadnego agresora, jak na razie nie trafiliśmy na żadne ciała, nikt również nas nie atakował. - Jeżeli wziąć pod uwagę, że cumują przy jednostce badawczej, można założyć, że zagrożenie przyszło stamtąd. – W głosie Da’alji dało się wyczuć jakąś niechęć, może lekko podszytą strachem. - Da’a, ty coś wiesz? – w zasadzie Jander nie pytał, raczej stwierdzał. - Nie jestem pewna... - Da’alja... – Głos Garhana był ostry, ale pozbawiony złości, raczej upominał. - Jest taka opowieść, w zasadzie plotka… w żaden sposób nieudokumentowana. – Asarianka miała problem z doborem słów, co było u niej rzadkością. – Gdzieś w czasach ekspansji jedna z ekspedycji zapuściła się w sektory pograniczne galaktyki. Nie wiadomo nawet dokładnie gdzie, ale obszar miał rokować wielkie nadzieje, jeżeli chodzi o znaleziska związane z Proteanami, może nawet chodziło o ich macierzysty układ.

Słuchali uważnie Da’alji, nie przerywając poszukiwań. Zanosiło się na długą opowieść, a oni mieli uczucie, jakby ścigali się z czasem.

- Sama podróż miała być dość długa, ale słuch o nich zaginął na jakieś pięć standardowych lat. Wyglądało na to, że jest to kolejna ekspedycja, którą pochłonął kosmos. Jednak "Akandara" wróciła. Pojawiła się na granicy systemu i dryfowała w kierunku Macierzy. Ignorowała wszelkie próby nawiązania łączności. A kiedy wysłano zespół kontaktowy, nie wrócił. Matki zdecydowały się na desperacki czyn, postanowiły zniszczyć "Akandarę". Jednak ta wydawała się być absolutnie niewrażliwa na jakąkolwiek broń napędzaną efektem masy. To zadecydowało o ponownej próbie wejścia na pokład; tym razem wysłano komando. Jednak nawet ich wyszkolenie nie wystarczyło. Na Macierz wróciła tylko jedna, zupełnie szalona Siostra. Wówczas Matrony zadecydowały o zholowaniu "Akandary" do przekaźnika masy i wystrzeleniu jej z pełną mocą w nieznane. - No to ładny cyrk – podsumował szybko Cysus. - Mili państwo, mamy trupa – LunLoun przerwał dywagacje na temat kłopotów.

W poprzek korytarza, u drzwi do ambulatorium, leżało ciało. Odziane w kombinezon do przebywania w przestrzeni, z przyłbicą zwróconą w stronę podłogi. Kombinezon w żaden sposób nie wyglądał na uszkodzony, ale ewidentnie był zupełnie nieruchomy. Cysus podszedł ostrożnie, odwrócił zwłoki i wyraźnie zdębiał.

- On się udusił. – Dzisiaj wyraźnie był dzień na fachowe ekspertyzy.

Nie zmieniało to jednak faktu, że była to prawda. Batarianin wyraźnie zmarł z powodu braku powietrza. Co było dość niezwykłe, biorąc pod uwagę, że statek był hermetyczny, a kombinezon sprawny.

- No dobra, ktoś coś z tego rozumie? – Garhan wyraźnie żądał szybkiej odpowiedzi, która by go satysfakcjonowała. - Nie wiem, o co tu chodzi, szefie. Jeżeli kończyło mu się powietrze, to czemu nie otworzył przyłbicy? I w ogóle po co mu kombinezon środowiskowy przy sprawnych systemach podtrzymywania życia? – Cysus głośno wyraził wątpliwości wszystkich. - Gaz? – Kroganin zaczął robić się wyraźnie nerwowy. - Żadnych śladów w powietrzu. Cokolwiek to było, albo bardzo szybko się utleniło, albo… to było coś innego – Cysus niemalże wszedł dowódcy w słowo.

Wszyscy popatrzyli po sobie nieco niepewnie.

- Dobra, idziemy na mostek – zakomenderował Garhan. – Tam powinno się wszystko wyjaśnić.

Wyruszyli nieco spięci, ale do centrum dowodzenia dotarli bez większych przeszkód. Minęli po drodze jeszcze cztery uduszone trupy w kombinezonach. Na mostku natomiast zastali widok tyleż dziwny, co makabryczny. Nieco ponad półtorej tuzina trupów, ale tylko trzy czy cztery w skafandrach. Reszta natomiast została obrana do gołych kości. Cysus wykonał skanowanie, po czym po raz drugi tego dnia wyraźnie się zdziwił.

- Zostały same kości. Szpik i mózg zostały wyczyszczone, tak jak i reszta miękkich tkanek. - Mauri, sprawdź komputer. – Polecenie Kroganina było ostre i zdecydowane.

Następny kwadrans był, ujmując to delikatnie, ociupinkę nerwowy. Jednak mimo wszystko nic się nie wydarzyło.

Batariański harcownik – mostek - Dobra, dostałem się do banków pamięci. Układ translacyjny pracuje pełną parą.

Centralny rzutnik mostka rozbłysnął niczym tęcza. Coś było nie do końca w porządku z paletą barw, ale można było to zrzucić na specyfikę batariańskiego wzroku. Po chwili symbole zaczęły podlegać przeobrażeniom, tworząc zrozumiały dla ratowników wzorzec językowy. Większość zapisów wiązała się z nudną pracą pokładową: remonty instalacji, załadunki, urlopy i raporty ambulatoryjne. Ciekawie zrobiło się dopiero przy zapisach z ostatnich paru dni.

- No dobrze, chyba mamy wszystkie dokumenty niezbędne do udupienia Daranda. Daty kontaktów, lista przekazanych wiadomości, namiary, drogi kontaktu i tak dalej. Można powiesić go na jego własnych flakach – LunLoun nie krył zadowolenia. - O nie, urwę mu ten jego porąbany łeb i wetknę go głęboko w... - Kroganin prawie się oblizał na tę myśl. - Gahr, przyhamuj, nie możesz wykończyć oficera sztabowego. Jeżeli to zrobisz, służba ratunkowa, zamiast pozbyć się gnidy, straci świetnego oficera operacyjnego. Załatwimy to inaczej – Jander zdecydowanym tonem przyhamował zapędy swego dowódcy. - Zwariowałeś? Drogą służbową potrwa to sto lat! – Kroganin zaczynał się irytować. - A kto tu mówi o drodze służbowej? Pomijając to, że mogłoby się okazać, że znów ktoś ukręcił sprawie łeb, chociaż przy tym kalibrze to mało prawdopodobne, to dla odmiany ja musiałbym pewnie zrezygnować ze służby. - Co... - Da’alja nie całkiem nadążała za tokiem rozumowania człowieka. - Myślę, że on ma rację. – Volus nadążał bez najmniejszych problemów. – Zwyczajnie powiedzą mu, że Służba Ratownicza nie może brać odpowiedzialności za tak ważną personę, jaką jest Dziedziczny Rządca. A poza tym to sprawa polityczna, od której Ratownicy powinni trzymać się z dala. Potem szybki awans i przeniesienie do rezerwy. Po sprawie, ręce umyte, brudy zamiecione pod dywan i prawie wszyscy są zadowoleni. - Dlatego załatwimy to w stary ziemski sposób. – Jandar uśmiechnął się tak paskudnie, że prawie można było pożałować szefa kwatermistrzostwa. – Mówi się u nas o tym "propozycja nie do odrzucenia". - Może skończcie te gadki – Maurand, jak zwykle, zmusił resztę do powrotu do bieżących problemów. - Mam zapis dotyczący przybycia Batarian do układu. Pojawili się tu przed trzema dniami w celu zabezpieczenia terenu operacji. Na miejscu w dryfie była już "Akandara". Rozkazy brzmiały "Żadnych świadków", więc dowódca postanowił przejąć nieznaną jednostkę. Ponieważ nie reagowała na wszelkie próby nawiązania łączności i okazała się niewrażliwa na podstawowe próby zniszczenia, podjął się abordażu. Na pokładzie brakowało atmosfery. Kłopoty zaczęły się w piętnaście minut po uruchomieniu zasilania i systemów podtrzymywania życia. Do tego czasu zdążyli się co nieco dowiedzieć z jej zapisów pokładowych. Chcecie posłuchać? - Przestań już marudzić i mów, co tam masz – warknął Gahran. - Pokrótce sprawa przedstawia się tak, jak mówiła Da’a. Po dotarciu do celu znaleźli tylko dziewiczy, z pozoru, system. Jedna z planet układu nadawała się do zamieszkania, jednak jej ekosystem był kompletną ruiną, wszystko za sprawą jednego z zamieszkujących go gatunków. Już na początkowym etapie badań załoga "Akandary" miała z nimi spore kłopoty. Po pierwsze, były cholernie żarłoczne, chociaż nie radziły sobie z kombinezonami środowiskowymi. Po drugie zaś były absolutnie odporne na efekt masy, a co za tym idzie w znacznym stopniu odporne na broń bazującą na nim. Mniej więcej. Dalsze badania wykazały, że generują one jakiś rodzaj biopola, który zwyczajnie neguje efekt masy.

Przerwał przemowę, wyświetlając kilkanaście schematów. Potem wygrzebał jakiś slajd przedstawiający samo stworzenie. Według skali miało korpus wielkości około dwunastu centymetrów. Sklasyfikowano go jako pajęczaka, co potwierdzała jego budowa: osiem odnóży, nieduża głowa, spory odwłok. Od większości pajęczaków odróżniał je "rodzinny" styl życia; tworzyły grupy klanowe, liczące nawet ponad setkę osobników. Ostatnia informacja zawarta na karcie mówiła o ich niezwykle dużym apetycie. Według danych Asari pojedynczy osobnik mógł pochłonąć w ciągu dnia pokarm równy dwudziestokrotności swojej masy. Setka tych stworzeń potrafiła w ciągu kilkunastu minut obrać do gołych kości trzystukilogramowe zwierzę.

- Jak wynika z raportu, po dość ciężkich przejściach udało się schwytać dwie nieduże grupy rodzinne – podjął wywód Maurand. – Wtedy okazało się, że przy odpowiednim zapasie żywności stwory szybko się mnożą. Potem, że są diabelnie odporne, a na koniec, że udało im się uciec. Z informacji Batarian wynika, że udało im się przetrwać to milenium na pokładzie "Akandary" i wykończyć kolejną załogę. - Bomba. – Gahran był zdrowo wkurzony. – Skoro tak, nie zamierzam być następną ofiarą tych robali. Mauri, ustaw reaktor na samozniszczenie... - Zaraz – Da'a próbowała oponować. – To biopole... - Dokładnie takie myślenie zabiło już załogi dwóch jednostek. Nie. Detonujemy je i zabieramy się z tego bagna. Nie zastanawiamy się, tylko się stąd zmywamy. Ruchy! - Piętnaście minut do eksplozji. Zbierajmy się.

Sprintem ruszyli w kierunku szalupy. Bez problemu pokonali drogę aż do ładowni. Jednak kiedy Lun zajrzał do hangaru, przy którym cumowali, cofnął się gwałtownie.

- Są tam, na oko przynajmniej trzydzieści – czterdzieści sztuk. - Dziewięć minut – stwierdził Mauri głosem, jakim zwykle ogłasza się wyrok.

Popatrzyli po sobie z pewnym niedowierzaniem. Wszystkie rzeczy, które ze sobą mieli, swoje działanie opierały na efekcie masy. Co oznaczało, że w starciu z tymi pajęczakami były do niczego.

- Do ambulatorium – szepnął Adam. – Potrzebujemy zbiorników z tlenem i środkami odkażającymi, powinny być palne. Mauri, włam się do systemu i przejmij kontrolę nad systemem przeciwpożarowym. Cysus, zostajesz z nim.

Pobiegli. Czas gnał jak szalony. Zbiorniki nie należały do bardzo poręcznych. Stracili na całą operację jakieś cztery minuty. Związali wszystko razem przed lukiem do hangaru.

- Da’a, będziesz musiała wepchnąć je do środka, ale dopiero jak ci powiem. – Jander odkręcił jeden z zaworów tlenowych, a następnie wepchnął pęk płótna do zbiornika wydzielającego silny zapach alkoholu. – Teraz.

Zbiorniki odrobinę drgnęły, ale wbrew oczekiwaniom ratowników nie wleciały z olbrzymią siłą do hangaru. Sytuację uratował kapitan oddziału. Gahr dopadł do niezgrabnej paczki, chwycił prawie dwustukilogramowy pakunek, uniósł nad głowę i cisnął do środka. Ruch przy śluzie zwrócił uwagę pajęczaków, ale nim zdążyły zareagować, Cysus przytomnie klepnął zamek i drzwi się zawarły. Słychać było głuchą eksplozję. Po kilku sekundach Mauri uruchomił systemy gaśnicze.

Przez dogasające płomienie ruszyli biegiem do szalupy. Roztrącając kopniakami wijące się i skwierczące ciała małych potworków wpadli do środka.

- Startuj, chrzań śluzę i rękaw – krzyknął krótko Gahr. Mauriemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, zaczekał tylko, aż wszyscy się zapną. Potem, przy potwornym akompaniamencie dartego metalu i syku ulatniającego się powietrza, oderwali się od batariańskiego harcownika. Eksplozja nastąpiła 45 sekund później.

* * *

Baza Służby Ratowniczej Dziś z wielkim smutkiem przyszło nam pożegnać chlubę służby ratowniczej. Po wielu latach odchodzi od nas komandor Darand. Choć ta decyzja była dla nas niemałym zaskoczeniem, chcielibyśmy podziękować mu za jego wieloletnią służbę na rzecz galaktycznej społeczności... – Na ekranie było widać galę zorganizowaną na pożegnanie Daranda. Ubrany w odświętny mundur wyglądał na spokojnego i dostojnego, choć w wyrazie jego twarzy widać było pewną zaciętość. Obok niego na specjalnym podeście umieszczona była Gwiazda Przymierza – jedno z najwyższych odznaczeń wojskowych.

Adam nie słuchał dalej. Wyłączył holoprzekaz. Starczała mu świadomość, że były szef kwatermistrzostwa odchodzi ze służby. Zastanawiał się tylko, jak daleko "pan zasłużony" zdoła uciec przed Gahranem – no, ale to już przecież była zupełnie inna historia.

Komentarze
17
Usunięty
Usunięty
28/01/2009 12:23
Dnia 20.07.2008 o 23:20, jeremyarch napisał:

czyta sie bardzo fajnie, ale calosc za bardzo przypomina 2001: Odyseja Kosmiczna

No chyba nie za bardzo. Książka Arthura C. Clarke''a była podzielona na jawnie odseparowane od siebie części (prehistoria, odkrycie monolitu Tyho, wyprawa na Jowisza, podróż Dave''a Bowman''a). Jeśli nawet olejemy ostani argument ze względu na długość porównywanych historii, to nadal zostaje kwestia dialogów, których w Odyseii nie było zbyt wiele, akcji której nie było prawie wogóle oraz ilości postaci. W Odyseji ograniczono się łącznie do jakiś 20 postaci, z czego przez 80% książki mamy do czynienia z trzema. W opowiadaniu natomiast przewija się prawie taka sama ilość osób co książce Clarke''a. Można zawsze powiedzieć, że opowiadanie jest podobne do Odyseii ponieważ ma podobny klimat. W ten sposób możnaby było powiedzieć, że podobny klimat ma również Starship Troopers, czy Obcy, a to już obraza dla dzieła Clarke''a.Opowiadanie które zostało zamieszczone na łamach Gram.pl jest naprawdę przyzwoite. Nie znam uniwersum Mass Effect chociaż się do niego przymierzam i może też dlatego patrzałem na całość nie znając potencjalnych błędów jakie mógł popełnić autor pisząc to krótkie opowiadanie. Moja jedyna uwaga, to spartolone zakończenie, na które autor chyba poprostu nie miał pomysłu, lub nie mógł się bardziej rozpisywać. Mimo wszystko niezła lektura.

Usunięty
Usunięty
29/07/2008 18:01

Bardzo fajne opowiadanie.

Usunięty
Usunięty
22/07/2008 19:05

Fajna bajeczka




Trwa Wczytywanie