Prequel Króla Lwa o młodości Mufasy zadebiutował w kinach. Oceniamy, czy jest lepszy od oryginału.
Prequel niepotrzebny
Komputerowy remake Króla Lwa to ten jeden z dziwnych przypadków, gdzie film zarobił w kinach fortunę, chociaż ciężko znaleźć jakąkolwiek osobę, której ta produkcja w pełni by się podobała. Widzowie jednak zagłosowali portfelami, więc nie możemy mieć pretensji do Disneya, że dali zielone światło dla kolejnego filmu z serii. Zamiast jednak adaptować animowaną kontynuację, postawili na oryginalną historię w prequelu, który opowiada o młodości Mufasy, czyli ojca Simby. Twórcy mieli więc ogromne pole do popisu, szczególnie że wytwórni udało się zatrudnić laureata Oscara, Barry’ego Jenkinsa. Wydawało się, że z takim nazwiskiem na pokładzie otrzymamy film, który postawi na większą autorskość, a w mniejszym stopniu na korporacyjne wytyczne podpowiadane przez tabelki w Excelu. Niestety jak mawia klasyk Jenkins „forsę wziął” i tyle go widzieli, gdyż Mufasę: Króla Lwa równie dobrze mógłby nakręcić jakikolwiek producent, a różnicy nie byłoby żadnej.
Mufasa: Król Lew
Życie w afrykańskiej dżungli nabrało spokoju, gdy Skaza i jego hieny odeszły w zapomnienie. Mała Kiara (Blue Ivy Carter), córka Simby (Donald Glover) i Nali (Beyonce), musi zostać sama na Lwiej Skale, gdy jej rodzice wybiorą się w niebezpieczną podróż. Jej opiekunami zostaje Rafiki (John Kani) oraz Timon (Billy Eichner) i Pumba (Seth Rogen). Razem postanawiają opowiedzieć Kiarze historię wielkiego lwiego wojownika i zarazem jej dziadka – Mufasę (Aaron Pierre). Wszystko rozpoczyna się od pewnego dnia, gdy młody Mufasa wybiera się z rodzicami do potoku, aby na własne oczy przekonać się, jak ważny dla zwierząt jest miejsce wodopoju, gdzie mogą się również schłodzić i odpocząć. Jednak rwąca rzeka doprowadza do tragedii i Mufasa oddala się od swoich rodziców. Z opresji w ostatniej chwili ratuje go Taka (Kelvin Harrison Jr.) oraz jego matka Eshe (Thandiwe Newton). Razem udają się do króla Obasiego (Lennie James), aby zaakceptował jego przygarnięcie. Mufasa i Taka zostają braćmi, chociaż nie łączą ich więzy krwi. Ich wspólne życie przebiega beztrosko do czasu, gdy Eshe i Mufasę atakują dwa białe lwy. Jeden z nich ginie, co wprowadza w szał grupę wielkich i groźnych lwów pod przywództwem Kirosa (Mads Mikkelsen). Bohaterowie muszą uciekać, spotykając po drodze ferajnę różnych postaci, którzy pomogą ich dotrzeć do legendarnego Milele – krainy z opowieści i snów.
Prequel Króla Lwa pod pewnymi względami przypomina w swojej konstrukcji niedawnego Gladiatora 2. Gdzie film Ridleya Scotta był zarazem kontynuacją, jak i remake’iem, tak Mufasa korzysta z podobnej struktury, ale będąc prequelem wypełnionym toną fanserwisu. Nie jest to produkcja, która chciałaby wprowadzić do serii coś nowego, pobawić się inwencją, zaproponować odświeżenie. Wręcz przeciwnie. Mamy tu wiele scen, które wprost kopiują to, co już widzieliśmy dwukrotnie w animowanym i komputerowym Królu Lwie, jak i mnóstwo niepotrzebnego puszczania oka do fanów, aby tylko nie przegapili kolejnej aluzji. Najgorsze jest jednak to, że gdy odrzemy to wszystko z tego filmu, zostaje leniwie napisana historia drogi, która albo pędzi na złamanie karku, jak w finale, albo też nuży i przeciąga niektóre sceny, powodując uczucie nieodpartego ziewania. Dużo tu złych decyzji inscenizacyjnych, a najgorszą z nich jest wplecenie w to wątku małej Kiary, który dodatkowo niepotrzebnie wybija z rytmu głównej opowieści, a do tego ma irytującego Timona i Pumbę, próbujących być zabawni, ale po prostu im to nie wychodzi.
Mufasa: Król Lew
Paradoks Mufasy: Króla Lwa polega na tym, że można, a nawet należy krytykować te elementy, które zostały wprost ściągnięte z poprzedniczki, tudzież kultowej animacji, ale zarazem to jedyne dobre momenty tego filmu. Gdy Mufasa próbuje zaprezentować coś zupełnie nowego, wychodzi to z marnym skutkiem. Najlepiej widać to w głównych przeciwnikach, którzy są po prostu bandą białych lwów, większych i bardziej drapieżnych od pozostałych. Ich przywódca ma jasne motywacje, ale też nie jest to postać, która byłaby jakkolwiek pogłębiona. To taki Skaza, ale bardziej bezlitosny, bezpośredni i nieustępliwy. Czyli w zasadzie podobny do głównego bohatera, tylko on te cechy (może poza tym bezlitosnym), przekuwa w swoją siłę, aby bronić słabszych i stać się prawdziwym liderem.
Mufasa tak, Skaza nie
Trzeba jednak oddać królowi to, co królewskie i Mufasa to naprawdę dobra postać. Twórcom udało się całkiem nieźle pokazać jego przemianę, od pewnego siebie i ciekawego świata lwiątka, po mądrego i rozsądnego władcę, który rządzi całym królestwem i dba o „krąg życia”. Widzimy, jak Mufasa z każdą kolejną przeszkodą uczy się czegoś nowego, nie zawsze mogąc polegać na swojej sile. Bohater korzysta też na wyraźnych różnicach między nim a Taką, którego przemiana jednak nie jest tak wiarygodna. Taka był szykowany na następcę tronu, ale po ataku Kirosa musi wszystkim udowodnić, a przede wszystkim sobie, że jest prawowitym dziedzicem. Jednak Taka poza posiadaniem odpowiedniego koloru krwi, nie ma w sobie nic, co mogłoby cechować wielkiego przywódcę. Dostajemy więc klasyczny i doskonale znany z poprzedniej części konflikt polegający na zazdrości, zemście i braku akceptacji swoich własnych słabości. Jest w tym dosyć ogólna krytyka dziedziczenia władzy i odwiecznej walki o terytorium, ale jest to na tyle błahe, że nawet sami twórcy nie tracą na to czasu.
Mufasa: Król Lew
GramTV przedstawia:
Jeżeli jednak te wszystkie wady Wam nie przeszkadzają i chcecie dowiedzieć się, jak Mufasa został królem i w jaki sposób Taka zyskał przydomek Skazy, to nie zawiedziecie się. Film licznie i chętnie rzuca kolejne fanserwisowe sceny, aby wyjaśnić niektóre kwestie dotyczące Rafikiego, Sarabi, Zazu, czy nawet samej Lwiej Skały. Nie brakuje nawet utworów muzycznych z poprzedniczki, które są na tyle charakterystyczne, że nowe wypadają przy nich blado. Chociaż Mufasa: Król Lew jest musicalem, to poza jedną niezłą piosenką, reszta jest do pominięcia.
Czas zmierzyć się z „potworem w szafie”, czyli kontrowersyjną oprawą wizualną. Film wygląda lepiej niż poprzednia część, ale marna to pociecha. Realistyczne ukazanie zwierząt wygenerowanych komputerowo otwiera przed widzem drzwi do doliny niesamowitości, która pozostawia po sobie wrażenie, że coś tu jest ewidentnie nie tak. Pomijam już brak głębi tego świata, płaskie plenery, czy samą jakość grafiki komputerowej, w której czasami widać niedopracowanie, ale dużo można zarzucić również brakowi charakterystycznego stylu, przez co Mufasa: Król Lew nie zapada w pamięci pod względem estetycznym. Avatar: Istota wody pokazał, jak można zrobić zapierające w dech piersi fikcyjne światy, chociaż James Cameron postawił na humanoidalnych niebieskich kosmitów, a nie realistyczne wizerunki zwierząt.
Mufasa: Król Lew jest jeszcze gorszy od poprzedniej części. Disney zmarnował potencjał, aby uczynić z tej historii film animowany, który prawdopodobnie sprzedałby się lepiej i mógłby zyskać oddane grono fanów. Dostaliśmy jednak produkcję dla nikogo, która nudzi już w połowie seansu, a po jej obejrzeniu pozostawia uczucie dużego niedosytu. Zakończenie sugeruje, że wytwórnia ma chrapkę na trzeci film z serii i jestem jak najbardziej za, ale niech zamienią komputerową grafikę na animację. Świętości Króla Lwa nie powinno się w taki sposób szargać.
4,0
Mufasa: Król Lew rozczarowuje na wielu płaszczyznach, nie oferując na tyle ciekawej historii, aby wytłumaczyć istnienie tego prequela.
Plusy
Postać Mufasy jest całkiem niezła
Uniwersalne przesłanie o zgubnym wpływie zazdrości i podążania drogą zemsty
Jedna dobra piosenka
Minusy
Kiepska historia
Złe tempo prowadzenia fabuły
Rozczarowująca postać Skazy
Wybijające wstawki z Kiarą
Timon i Pumba są tu niepotrzebni
Mało ciekawe nowe postacie
Beznadziejny złoczyńca
Za dużo fanserwisu
Słabe piosenki i oryginalna ścieżka dźwiękowa
Komputerowe zwierzęta tworzą poczucie, że coś tu jest nie tak
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!