Gangsterska superprodukcja wuxia made in Hong Kong, osadzona w legendarnym Kowloon Walled City.
Film Zmierzch wojowników: Miasto za murami (Twilight of the Warriors: Walled In, 九龙城寨之围城) to list miłosny do wyburzonego trzy dekady temu Kowloon Walled City. Obraz w reżyserii Soi Cheanga bazuje na serii komiksów, będących „manhuaizacją” (manhua to chiński odpowiednik mangi, czyli takie naprawdę chińskie „chińskie bajki”) powieści City of Darkness, którą napisał niejaki Yuyi (komiks współtworzył później z Andym Seto). Obu autorów z reżyserem łączą zbliżone lata urodzenia – byli nastolatkami, gdy trwał krótki „złoty okres” Kowloon Walled City, poprzedzający zrównanie enklawy z ziemią i stworzenie na jej miejscu parku miejskiego. Yuyi znał to miejsce z widzenia – mijał je w drodze do szkoły, ale nie odważył się zapuścić do środka. Jak wyglądało od wewnątrz, zobaczył dopiero w słynnym albumie autorstwa Grega Girarda i Iana Lambota. Wtedy postanowił napisać powieść luźno opierającą się na części miejskich legend, których Kowloon Walled City zrodziło dziesiątki, o ile nie setki. Historię o starych porachunkach i młodych bohaterach.
Manhua ukazywała się w pierwszej połowie minionej dekady, rozrosła się do 132 zeszytów. W 2013 roku autorzy zgarnęli za nią nawet brązową nagrodę International Manga Award, określaną czasem jako „mangowy Nobel”. Każdy zeszyt tylko w pierwszym tygodniu sprzedawał się w 20 tysiącach egzemplarzy. Trzy lata później naturalnych rozmiarów rzeźba głównego bohatera stanęła w Hongkong Comics Avenue of Stars, alei znajdującej się w parku… założonym w miejscu Kowloon Walled City. Komiks należy do bardzo popularnego w Hongkongu nurtu opowieści o twardych, maczystowskich wręcz wojownikach. Yuyi i Andy Seto pozwolili sobie w zasadzie na jedną ucieczkę od tradycji: świadomie nadali swym herosom sznyt gwiazd K-popu… Soi Cheang w swojej adaptacji pozostał wierny ogólnej poetyce, choć siłą rzeczy musiał dokonać pewnych skrótów, bo cały materiał źródłowy to trzy tysiące stron (choć pamiętajmy, że azjatycki format komiksowy nie mieści wielu kadrów na stronie). Wciąż jest to „męska” opowieść, w której kobiety pojawiają się epizodycznie i nie w roli wojowniczek. Jest to spójne ze specyfiką nurtu komiksowego, ale też z większością kina sensacyjnego z przełomu lat 80. i 90. XX wieku, z którego obraz czerpie (w sumie opowiada o tamtych czasach). Warto jednak dodać, że widzkom, z którymi wymienialiśmy wrażenia (lub których uwagi podsłuchiwaliśmy, wychodząc z sali kinowej), niemal w ogóle to nie przeszkadzało. To po prostu świetne kino gatunkowe dostarczające mnóstwa frajdy.
Miasto mroku
O Kowloon Walled City mówi się często „miasto mroku” – i nie bez powodu, a nawet kilku. Tak, w tej niemalże eksterytorialnej enklawie bezprawia kwitły mroczne interesy, ale też i nieprawdopodobnie gęsta zabudowa sprawiała, że do dolnych poziomów nie docierało światło słoneczne. Co ciekawe, mury były w nim obecne jedynie do czwartej dekady zeszłego wieku. Oryginalnie był to brytyjski fort, który z czasem utracił swe znaczenie i stał się obszarem dzikiego osadnictwa w wyniku nierozstrzygniętego sporu pomiędzy Anglikami a rządem Czang Kaj-szeka. Podczas okupacji Japończycy rozebrali umocnienia, by pozyskać budulec pod rozbudowę pobliskiego lotniska. Druga fala osadnictwa nastąpiła po zakończeniu wojny domowej – osiedliło się tam cztery tysiące uciekinierów z komunistycznych Chin, dla których sam Hongkong był za drogi lub zbyt kłopotliwy. Do roku 1950 zabudowa była głównie drewniana, w styczniu owego roku pożar zniszczył dwa i pół tysiąca domostw w okolicy, zostawiając bez dachu nad głową 17 tysięcy osób. Mówiło się o podpaleniu, bo bardzo szybko na ścisłym obszarze dawnego fortu, obejmującym zaledwie 2,6 hektara, zaczęły wyrastać coraz wyższe bloki mieszkalne. Ostatecznie powstało ich 300, na parceli mającej 210 na 120 metrów.
Budynki wznoszono bez żadnego nadzoru, więc nawet jak na Hongkong stały absurdalnie blisko siebie. Rozdzielały je alejki mające metr (czasem aż dwa) szerokości. Mieszkańcy tworzyli przejścia i pomosty na różnych wysokościach, w rezultacie powstał prawdziwy trójwymiarowy labirynt zaułków i przesmyków, z pozostawionym jednym centralnym placem miejskim pośrodku. Kawloon Walled City cierpiało na wiele niedostatków. Kanalizacja była umowna, wodociągi pojawiły się nieliczne i późno, bazowano głównie na 70 studniach. Prąd podkradano z Hongkongu. Po prostu status prawny enklawy pozostawał niejasny, w wyniku czego nie podlegała pod administrację, sądownictwo, opiekę medyczną i służby porządkowe.
Nieobecność policji uczyniła z Kowloon Walled City raj dla wszelkiego rodzaju przestępców.Enklawę szybko oplotły sieci triad, głównie lokalnej 14K (nazwa pochodzi od 14 członków-założycieli, rekrutujących się z Kuomintangu, bo organizacja powstała jako antykomunistyczna partyzantka, ale szybko się zmerkantylizowała). Mimo braku dawnych murów dostęp był ograniczony za sprawą połączonych ze sobą budynków, do środka wiodły tylko cztery łatwe do kontrolowania drogi.Policja, nawet ścigając kogoś z zewnątrz, niechętnie zapuszczała się w labirynt, na pewno zaś nie na patrole, a jedynie na sporadyczne duże rajdy. Na miejscu więc kwitły nielegalne biznesy, dla których w Hongkongu było za ciasno: domy publiczne, wytwórnie i składy narkotyków, palarnie opium, ubojnie psów, szulernie. Mimo wszystko jednak dla triad pracowała tylko część żyjących tam osób, reszta po prostu chciała jakoś wiązać koniec z końcem bez państwa za plecami.
Mieszkańcy podejmowali próby samoregulacji Kowloon Walled City, na tyle skuteczne, na ile było to możliwe z triadami we wspólnym domu. Na poziomie przetwarzania żywności i rzemiosła byli prawie samowystarczalni, o ich zdrowie i uzębienie dbali lokalni medycy, czasem bez wykształcenia, czasem po prostu z jakichś powodów pozbawieni prawa do wykonywania zawodu. Nieco oddechu zwykłym ludziom przyniosły lata 1973-1074. Wpływ gniazda przestępczości na resztę Hongkongu stał się na tyle poważny, że policka rozpoczęła regularne rajdy. W dwa lata dokonano ich 3500, aresztując 2500 kryminalistów. Na jakiś czas atmosfera w enklawie nieco się oczyściła. Ten okres zrodził romantyczną legendę miasta utopii, w którym każdy może żyć po swojemu, byleby nie szkodzić innym. Pojawiły się szkoły, miejsca kultu i tym podobne elementy tkanki miejskiej. Trudno jednak mówić o utopii, gdy na 2,6 hektara ściśniętych jest 33000 ludzi… Nigdzie indziej na świecie nie było takiego zagęszczenia populacji jak w Kowloon Walled City.
Film Zmierzch wojowników: Miasto za murami nie stara się być dziełem historycznym. W tej opowieści mamy właśnie wizję wolnego miasta, zarządzanego przez gangsterów z ludzkim obliczem, którzy sporo czasu wcześniej pokonali tych naprawdę złych. Triady nie zapuszczają się na teren Kowloon Walled City. Oczywiście do czasu. Tu akurat fabuła i historia się zderzają, bo po dekadzie relatywnego spokoju przestępczość się w pełni odbudowała. Wtedy też podjęto decyzję o wyburzeniu enklawy, ale na to trzeba było poczekać kolejne 10 lat. Ostatnia dekada istnienia Kowloon Walled City, ta, gdy mieszkańcy wiedzieli już, że żyją w pożyczonym czasie, zrodziła kolejną legendę, która z czasem zaczęła bardzo wpływać na popkulturę. Ponieważ nie było spisów ludności, populacja ze schyłkowego okresu bywa podawana różnie, niektórzy twierdzą, że dobiła do 50000. Trudno w to uwierzyć, gdyż nie istniała opcja rozbudowy w żadną stronę, nawet w górę – maksymalna wysokość budynków nie mogła przekroczyć 14 pięter, a to ze względu na samoloty startujące z lotniska Kai Tak (tego, na które poszły kiedyś kamienie z murów fortu).
Tak czy inaczej, był to swoisty złoty okres dla Kowloon Walled City, co więcej jego legenda zaczęła docierać coraz dalej. Najpierw lokalni filmowcy uznali to za dobre miejsce do osadzenia fabuły, potem przyszedł czas na Zachód. To właśnie w mieście mroku Jean-Claude Van Damme bierze udział w turnieju w filmie Krwawy sport (Blood Sport) z 1988 roku. Wreszcie, w 1993 roku, gdy opuszczone budynki czekały na wyburzenie, Kowloon Walled City stało się planem Przestępczej opowieści (Crime Story, 重案組), gdzie Jackie Chan szalał w roli głównej). W tym też czasie legendą enklawy zafascynował się William Gibson. W ten sposób wizja patchworkowej zabudowy z maksymalnym zagęszczeniem ludności, nielegalnym handlem, lekarzami bez licencji i gangami została stałym elementem w cyberpunku. Gdy chodzicie po niektórych dzielnicach Night City w grze Cyberpunk 2077, przenosicie się trochę właśnie do Kowloon Walled City. Ogólnie popkultura bardzo chętnie podchwyciła wizję miasta mroku, lata 80. i 90. pełne są nawiązań do niego, choć już w przetworzonej wersji. Do dziś wiele enklaw bezprawia z książek, filmów, gier czy komiksów ma w sobie mniej lub więcej DNA Kowloon Walled City. No dobrze, sześć akapitów rysu historyczno-kulturowego to aż za dużo, to miała być recenzja filmu…
Ucieczka do Kowloon Walled City
Pomimo swojego znaczenia dla popkultury samo Kowloon Walled City od dłuższego czasu popadało w zapomnienie. W Hongkongu plany zrobienia filmowej epopei o tej ikonicznej enklawie bezprawia pojawiały się i umierały z głodu. Lokalna kinematografia źle zniosła moment przejścia pod nową władzę, nawet John Woo musiał zrezygnować z projektu (a obsada miała być złożona z wielu gwiazd kina akcji przełomu wieków). Wreszcie jednak pojawiła się bardzo popularna manhua i reżyser, który chciał ją zaadaptować. Soi Cheang uznawany jest za jednego z wskrzesicieli legendy hongkońskiego kina. Jego ostatnie filmy nie tylko dobrze zarabiały na lokalnym rynku, ale i przebiły się szerzej, zdobywając liczne nagrody na całym świecie. W rezultacie znalazł środki na realizację Zmierzchu wojowników: Miasta za murami i pozyskał ścisłą czołówkę aktualnych gwiazdorów tamtejszego kina akcji. Inwestycja się opłaciła, to najbardziej kasowy film tego roku na lokalnym rynku i drugi pod tym względem w historii Hongkongu.
GramTV przedstawia:
Film Zmierzch wojowników: Miasto za murami rozpoczyna sekwencja wprowadzająca, dotycząca czasów, gdy władze w Kowloon Walled City przejął niejaki Cyklon (w tej roli bardzo charyzmatyczny Louis Koo, o którym aż chce się powiedzieć „chiński Ray Liotta”). To wielka sekwencja walki dwóch skonfliktowanych frakcji, nieco przywodząca na myśl Gangi Nowego Jorku. Potem poznajemy głównego bohatera, imigranta Chana Lok-kwana (Raymond Lam), starającego się w Hongkongu o fałszywe dokumenty od jednego z bossów triad, Biga (Sammo Kam-Bo Hung). Lok ma niepokorny charakter, więc wreszcie kończy ścigany przez Kinga (rewelacyjny w swej przerysowanej roli Philip Ng), prawą rękę Biga. Pościg kończy się, gdy chłopak wbiega przez jedno z czterech wejść do miasta mroku. Tu znowu nie umie się odnaleźć i w efekcie musi walczyć z ludźmi Cyklona, którymi dowodzi Piszczel (Chun-Him Lau). Ostatecznie jednak, po zebraniu pokazowego łomotu i opatrzeniu przez lokalnego łapiducha, a zarazem wojownika o ksywie AV (skryty przez większość czasu za maską German Cheung), dostaje pozwolenie, by pozostać w Kowloon Walled City. Przy okazji poznaje też Dwunastego Mistrza (Tony Tsz-Tung Wu), przybocznego kolejnego bossa triad, Tygrysa (Kenny Wong).
Po tym zapoznaniu nas z kluczowymi gangsterami reżyser Soi Cheang i doświadczony operator Cheng Siu-Keung pokazują nam życie prostych ludzi w mieście mroku. W tej warstwie film Zmierzch wojowników: Miasto za murami nawiązuje do wspomnianej dobrej legendy enklawy, ale bez wpadania w nadmierny sentymentalizm. Obserwujemy ludzi żyjących i pracujących w bardzo trudnych warunkach, wraz z Lokiem uczymy się też, że każdy musi tu umieć zadbać o siebie, na przykład przemoc domowa pozostaje całkowicie bezkarna, zwłaszcza gdy jej celem jest prostytutka. Tyko naprawdę przydatni mogą liczyć na jakikolwiek awans społeczny, a owa przydatność jest zaś z reguły związana z umiejętnościami walki. Dobrze dla Loka, gorzej dla szarych mieszkańców… Z drugiej strony patrząc, bycie wojownikiem też ma swoją cenę, zwłaszcza gdy z otchłani przeszłości zaczynają wypełzać demony minionej wojny o władzę nad miastem.
Wuxia deluxe
Mając na pokładzie śmietankę aktorów kina akcji z Hongkongu, Soi Cheang mógł zaszaleć ze scenami walki. Zmierzch wojowników: Miasto za murami był jednak pod tym względem projektem na tyle wymagającym, że najpierw przez rok odtwórcy pracowali nad układami choreograficznymi i docierali swoje style gry. Dopiero gdy efekt był zadawalający, reżyser ruszył ze zdjęciami. Ewidentnie za wszelką cenę (w dolarach Hongkongu) nie chciał zrobić kolejnego wuxia na autopilocie, lecz film, który zostanie zapamiętany w ramach gatunku. Udało się. Inna sprawa, że takie rzemieślnicze i – nie ukrywajmy – efekciarskie podejście wiąże się z dynamicznym montażem (zajmował się nim mający na koncie 145 filmów Cheung Ka-Fai) scen filmowanych z wielu kamer, więc miłośnicy i miłośniczki walk kręconych na jednym długim ujęciu pewnie czują tu zawód… Jest to jednak bliższe dynamice źródłowego komiksu, na ile można to ocenić po dostępnych w sieci planszach.
Soi Cheang korzysta też z zabiegu, który charakteryzuje część gatunku wuxia i jest zarazem bliski anime – eskalacji „poziomu mocy” z walki na walkę. W danym momencie myślimy sobie: ten gościu to przekozak, właśnie rozłożył całą bandę. Chwilę potem trafia na kogoś lepszego od siebie i zbiera łomot. Po czym ten, który go pokonał… no właśnie. W filmie Zmierzch wojowników: Miasto za murami nie ma miękkich zawodników, nawet ci, których mamy z początku za zabawnych pozerów, okazują się potężnymi, budzącymi podziw mistrzami. Bohaterowie i ich wrogowie przyjmują na siebie nieludzkie ilości ciosów, rozbijane są nimi ściany, bywają poniewierani tak, że powinni wyzionąć ducha kilkukrotnie w jednej scenie. Pomimo cierpienia zbierają się jednak w sobie, by za chwilę znowu stanąć do walki. A wszystko to w niesamowitych sceneriach. Pełnych brudu i przypadkowych przedmiotów, mogących posłużyć za broń. Swoją drogą, większość drobnych elementów scenografii nie jest replikami, a rzeczami pochodzącymi z czasów, w których toczy się akcja filmu. W sumie to, że są zużyte i podniszczone, pasuje do slumsów Kowloon Walled City.
W pewnej chwili eskalacja „poziomu mocy” dochodzi do mistycznych umiejętności, ale na tym etapie już dawno wiemy, że nie jesteśmy w Kansas. Skądinąd choćby z tego powodu trudno nie mieć skojarzeń z nakręconą w 1986 roku (czyli współcześnie do wydarzeń z niniejszej produkcji) Wielką draką w chińskiej dzielnicy (Big Trouble in Little China). Skojarzeń z dziełami z tamtego okresu jest zresztą więcej, to film smakosza kina akcji dla smakoszy kina akcji. Ostatnim elementem dopełniającym tę superprodukcję wuxia jest muzyka, którą do Zmierzchu wojowników: Miasta za murami napisał nie kto inny, jak tylko sam Kawai Kenji. Wiecie, ten Japończyk od Ghost in The Shell, Gundam, kręconego w Polsce Avalonu…
Czy sukces tej superprodukcji sprawi, że hongkońskie kino w przyszłości będzie łatwiej decydować się na obrazy wysokobudżetowe obok powstających wciąż masowo produkcyjniaków? Mamy nadzieję, bo przecież i w złotej erze tej kinematografii największy rozgłos zdobywały produkcje balansujące na skraju śmiertelnego dla producentów ryzyka finansowego. Owszem, wśród filmów klasy B, często uroczych, też było ileś perełek, ale mimo naszej miłości dla kina z Hongkongu zdajemy sobie sprawę, że była to po trochu kwestia statystyki… Miejmy nadzieję, że po tryumfalnym tournée festiwalowym Zmierzch wojowników: Miasto za murami trafi do polskich kin, bo warto ów obraz zobaczyć na wielkim ekranie. Jak na razie zaś jest jeszcze do obejrzenia w domu, w ramach części online 18 Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków. Czas macie do 1 grudnia 2024 (choć jeśli zaczniecie go oglądać przed północą, będziecie mieć dodatkowe 48 godzin na dokończenie albo nawet cofnięcie do początku i zafundowanie sobie drugiego seansu).
8,4
Nawet jeśli nie czekaliśmy na taki film, to zdecydowanie go potrzebowaliśmy!
Plusy
Film wprost z lat 90., lecz z dzisiejszym wielkim budżetem i współczesną technologią tworzenia efektów specjalnych (kadry prezentujące miasto mroku wyglądają obłędnie)
Wspaniała bombastyczna muzyka filmowa, zawierająca motywy charakterystyczne dla lat 90. (co ciekawe, oparta o zachodnie brzmienie)
Znakomite, świetnie zrealizowane sceny walki
Montaż, zdjęcia i praca kamery, które można docenić nie tylko w przypadku malowniczej młócki
Komiksowy sznyt bohaterów, z uśmiechem ogląda się zarówno tych dobrych, jak i złoli
Widać, że aktorzy włożyli w swoją pracę kawał serca
Humor i patos we właściwych proporcjach dla kina akcji
Urokliwa historia o braterskiej miłości i rodzinie z wyboru
Minusy
Niektóre sekwencje walki są tak długie i skomplikowane, że mogą znużyć i „zaśnić” widownię (zwłaszcza na małym domowym ekranie, gdy nie dostrzega się tylu detali co w kinie)
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!