Szczęście w nieszczęściu i na odwrót - recenzja filmu Cloverfield Lane 10

Joanna Kułakowska
2016/04/25 12:00
0
0

Koniczyna oznacza szczęście, ale gdyby bohaterka filmu Dana Trachtenberga chciała się nad tym zastanowić, zapewne miałaby nader mieszane uczucia.

Wyprodukowany przez J.J. Abramsa film Cloverfield Lane 10 to istna jazda bez trzymanki – główna bohaterka, Michelle (Mary Elizabeth Winstead), wciąż gra ze śmiercią w ruletkę, twórcy zaś grają z widzem w „zgadnij, jaki gatunek filmowy za chwilę zaprezentujemy”. Dzieło Trachtenberga stanowi bowiem konglomerat różnych odmian i motywów, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, po fakcie jednak doskonale widać, w której scenie rozwój wydarzeń był sygnalizowany. Nowe informacje zdobyte przez Michelle odnośnie do sytuacji, w której się znalazła, wywracają do góry nogami poczynione przez odbiorcę założenia i odpowiadają za kolejne zwroty akcji. Śledząc owe zawirowania fabuły, możemy podziwiać precyzyjnie skonstruowaną układankę i wyłaniający się z niej groteskowy obraz, który da się potraktować dwojako – jako zabawę dla samej zabawy lub nacechowane ironią przesłanie: zachowaj otwarty umysł i nie śmiej się z szaleńców, bo świat to szalone miejsce, gdzie wszystko może się zdarzyć.

Szczęście w nieszczęściu i na odwrót - recenzja filmu Cloverfield Lane 10

Historia rozpoczyna się jak film obyczajowy sugerujący potencjalny dreszczowiec. Obserwujemy młodą kobietę w kryzysowej sytuacji – mamy tylko obraz podkreślony muzyką, która świetnie oddaje emocjonalny roller coaster. Nie słyszymy ukazanej na ekranie telefonicznej rozmowy, ale bez trudu dostrzegamy, że bohaterka miota się i szarpie niczym zwierzę w pułapce. W końcu „odgryza sobie łapę”, pozostawiając na stole zaręczynowy pierścionek oraz klucze do mieszkania, i wyrywa się na wolność. Wsiada do samochodu i jedzie gdzieś przed siebie. Dan Trachtenberg już w tym momencie zaczyna rozgrywkę z odbiorcą, myląc tropy, żonglując napięciem i nastrojem. Chwila, której przecież cały czas się spodziewamy, jest tak zręcznie spreparowana, iż objawia się niczym grom z jasnego nieba. Następuje kraksa, która stanowi jedynie początek wielodniowego flirtu dziewczyny ze śmiercią. Kiedy Michelle otworzy oczy, znajdzie się w całkiem nowej rzeczywistości i dopiero wtedy zrozumie, co naprawdę czuje zwierzę zamknięte w klatce. Teraz pozna samą siebie i przekona się, czy jest ofiarą, czy drapieżnikiem.

Uprzednio prezentowane plenery i kojący, malowniczy krajobraz przedstawiony z lotu ptaka zostają brutalnie zredukowane do ciasnej szaro-burej klitki. Ta zmiana ma charakter symboliczny – podobnie jak kolejne pomieszczenia o przyjaznych, pastelowych barwach, „Monopol”, w który można grać w nieskończoność, i pudła puzzli czekających na ułożenie. Kiedy wydaje się, że wiemy, z czym mamy do czynienia, akcja Cloverfield Lane 10 daje nam znać, iż brakujący fragment układanki nie stanowił przypadku i czas otworzyć nowe pudełko, by tam go poszukać. Tak więc mamy tu dramat psychologiczny i sensacyjny, thriller, horror (z ukłonem w stronę gore), kino katastroficzne i postapokaliptyczne, science fiction, elementy czarnej komedii, groteski, a nawet satyrę na kino gatunkowe. Motywy charakterystyczne dla tych gatunków zostały połączone w zwariowaną, lecz spójną historię. Nieco podobny zabieg pod względem realizacji mogliśmy podziwiać w drugim sezonie American Horror Story. Trachtenberg puszcza perskie oko do tych, których ulubionym przedmiotem rozrywki są teorie spiskowe, w związku z czym wielbiciele i wielbicielki serii Utopia tudzież komediowego thrillera Teoria spisku będą mieli nie lada zabawę.

Cloverfield Lane 10 stanowi pochwałę minimalizmu – wizualna strona filmu jest oszczędna, ale tylko do pewnego momentu, w którym to oczom widza ukazują się efekty specjalne pełną gębą (i to dosłownie). Oglądamy zaledwie czwórkę aktorów, w tym jedną epizodystkę. Generalnie jest to aktorski koncert Mary Elizabeth Winstead, Johna Goodmana (Howard) i Johna Gallaghera Juniora (Emmett). Zwłaszcza duet Winstead i Goodmana to prawdziwa wirtuozeria. Niektórym zapewne trudno będzie uwierzyć, iż facet, który swego czasu wcielił się we Freda Flinstona (Flinstonowie) i męża Roseanne z komediowego serialu o tym samym tytule, może być przerażający. Cóż, możliwość przekonania się o tym to dodatkowy element, dla którego warto się udać do kina. Sposób, w jaki odtwarza on ogarniętego szeregiem obsesji, niestabilnego psychicznie, a zarazem inteligentnego osobnika, który okazał się bardziej przenikliwy niż wszyscy dokoła, jest naprawdę godny uwagi.

GramTV przedstawia:

Kreacja głównej bohaterki filmu Dana Trachtenberga zasługuje na oklaski. Damsel in distress tonie już w odmętach historii kina, i bardzo dobrze – pomachajmy jej koronkową chusteczką i zadbajmy, by nie dostała się do szalupy, bo takie postacie nie są ani zbyt interesujące, ani zbyt wiarygodne. Michelle jest skonstruowana realistycznie. Ma swoje wady, np. nie lubi konfrontacji i kiedy coś się sypie, woli uciec niż stawić czoła trudnej sytuacji. Zarazem jednak nie jest słabą, głupią gęsią – przyparta do muru znajduje w sobie siłę do walki o przetrwanie, udowadnia, że każde zdobyte w życiu doświadczenie może okazać się przydatne, potrzebna jest „tylko” gotowość do porzucenia ograniczających schematów rozumowania i utartych ścieżek postępowania. Można odnieść wrażenie, iż twórcy wzorowali się po trosze na ikonicznej już postaci Ellen Ripley z cyklu Alien, w gruncie rzeczy ucieleśniającej ideę zwykłej szarej zjadaczki chleba, której potencjał dopiero jest odkrywany i która postawiona pod ścianą udowadnia, że zdesperowany człowiek potrafi zdziałać cuda. W każdym razie w tę stronę przebiega wiarygodnie ukazana ewolucja bohaterki. Wiarygodnie, bo nikt nie wmawia odbiorcy, że niewytrenowana dziewczyna ot tak sobie pokona komandosa.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że scenariusz filmu Cloverfield Lane 10 skonstruowany jest wręcz misternie. Niemal każdy szczegół, który zobaczymy na ekranie, i każdy temat rozmowy między bohaterami ma swoje znaczenie i w odpowiednim momencie odegra swoją rolę. Można by rzec, iż zawieszona nad kominkiem strzelba zawsze wypali, zwłaszcza wtedy gdy wygląda na tanią atrapę. Twórcy mistrzowsko stopniują napięcie, operując kamerą (od szerokich ujęć po statyczne obrazy) i natężeniem dźwięków. Czujemy wibrujący pod skórą niepokój, który na chwilę znika, po to by następnie wgryźć się aż do kości. Atmosferę otoczenia i emocje bohaterów znakomicie podkreśla niesamowita, pulsująca muzyka Beara McCreary’ego, na wskroś przenikająca widza.

Na koniec trzeba powiedzieć, że tytuł Cloverfield Lane 10 także stanowi grę z odbiorcą – żartobliwą wycieczkę do filmu Projekt: Monster (ang. Cloverfield, czyli pole koniczyny) i ma mniej więcej takie samo znaczenie dla akcji. Po zapoznaniu się z najnowszą produkcją J.J. Abramsa intuicyjnie czujemy, dlaczego pokazane w niej puzzle zatytułowane „Kotoryba” przedstawiały kota w okularach do nurkowania. Długo utrzymujące się wrażenie surrealności, zimny dreszcz biegnący po plecach, a zarazem śmiech sprowokowany przez ostatnie sceny świadczą, że zabawa popkulturowymi motywami wciąż może zaowocować nową jakością (bo nie mamy tu do czynienia z dekonstrukcją gatunku jak w Domu w głębi lasu lub Porąbanych). To jak na razie najlepszy film, jaki trafił na ekrany kin bieżącego roku. Warto przekonać się o tym osobiście.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!