The Banner Saga - już graliśmy!

Sławek Serafin
2013/12/17 15:49
7
0

Czterometrowi wikingowie z rogami walczący z kamiennymi azteckimi rzeźbami. W komiksie.

Nie brzmi to zbyt sensownie, prawda? Ale właśnie tak wygląda The Banner Saga, gdy się spojrzy z boku. Varlowie, którzy są tutaj głównymi bohaterami, to rzeczywiście są giganci z rogami, wzorowani na mieszkańcach dalekiej Północy. A dredge, nasi przeciwnicy w większości starć, naprawdę wyglądają jak chodzące rzeźby środkowoamerykańskich bożków. To mogłoby być bardzo śmieszne, gdyby nie fakt, że The Banner Saga uderza w ton bardzo poważny i dorosły. I robi to zaskakująco dobrze, jeśli można wyrokować po tych kilku godzinach spędzonych z wczesną wersją gry. Premiera pełnej ma nastąpić w połowie stycznia. Premiera, której osobiście nie mogę się już doczekać.

The Banner Saga - już graliśmy!

Co to jest The Banner Saga? To głównie fabuła. Narracja i dialogi są tu co prawda co jakiś czas przerywane prostymi (ale nie łatwymi, oj nie) starciami taktycznymi, ale to nie te ostatnie nadają całości tonu, atmosfery i chłodnego, zimowego uroku. Scenariusz gra pierwsze skrzypce i robi to w sposób, który przemówi bardzo mocno do każdego, kto lubi dobre historie. Dobre, czyli zupełnie inne niż w większości gier, które opowiadają naiwne, infantylne i pełne nielogiczności bajeczki. Opowieść, którą snuje The Banner Saga jest raczej kalibru tych filmowych lub literackich, a nie growych. I zdecydowanie nie jest dla dzieci lub też tych, którzy mają problemy z czytaniem, zrozumieniem tego co przeczytali, a także dopowiadaniem sobie tego, co było ukryte między wierszami.

Zacznijmy może od tego, że The Banner Saga w świetny sposób nakreśla tło dla swojej opowieści, jednocześnie rezygnując z tradycyjnego wprowadzenia i zawiązania akcji, które wyłożyłoby graczowi, jak krowie na rowie, kto jest kim i dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Tutaj zaczynamy z marszu, może nie w samym środku wydarzeń, ale bardzo tego środka blisko i musimy się nieco wysilić, żeby zrozumieć kto, jak i po co. I to w obu wątkach, bo gra rozbita jest na dwie równoległe opowieści, między którymi przeskakuje w kolejnych rozdziałach. W każdym wątku bohaterowie zmagają się z tym samym problemem, ale z racji tego, że są to bohaterowie całkiem inni, dysponujący innymi możliwościami i znajdujący się w innej sytuacji, zmagania owe są również niepodobne. Mają jednak ze sobą wiele wspólnego - w obu przypadkach bohaterowie lądują w centrum wydarzeń i zostają obarczeni odpowiedzialnością, której nie chcieli i której się boją. Ich strach przed podjęciem niewłaściwej decyzji, takiej która będzie kosztowała zbyt wiele, dzięki sugestywnie skonstruowanej narracji i dialogom udziela się również i graczowi. Zwłaszcza zaś dlatego, że to przecież on będzie te decyzje podejmował. I to często. I prawie nigdy nie będą to wybory oczywiste, czarno-białe, jak w jakimś Mass Effect. Pod tym względem The Banner Saga bardzo przypomina naszego Wiedźmina - tutaj też gdy dochodzi do tego, że musimy o czymś zadecydować, najchętniej nie robilibyśmy tego w ogóle, bo każdy wybór i jego konsekwencje wydają nam się równie złe. Jak w prawdziwym życiu. Takim trochę pechowym, apokaliptycznym i w tym przypadku skutym lodem. Strasznie to fajne, rzecz jasna.

Bardzo się wciągnąłem w obie historie, polubiłem niejednoznacznych bohaterów i nauczyłem się, żeby nie próbować przewidzieć biegu wypadków, bo gdy to robię, to autorzy i tak idą w całkiem innym kierunku, znów mnie zaskakując. Naprawdę miło jest poczuć się częścią dobrze napisanej opowieści, której twórcy nie traktują mnie jak idioty, któremu wszystko trzeba rozrysować na tablicy, żeby cokolwiek pojął. Nie jest tu też trudno emocjonalnie się zaangażować i zacząć identyfikować z bohaterami - większość z nich dla wygody odwołuje się do dobrze znanych archetypów... a potem się okazuje, że każdy z nich jest jak zielony ogr, czyli jak cebula. Ma warstwy, znaczy się, przynajmniej kilka. I to nawet w przypadku bohaterów z drugiego czy trzeciego planu. Niezwykłe, nie? To miła odmiana zobaczyć w grze postacie, które, choć fantastyczne i narysowane, wydają się jak najbardziej prawdziwe i wiarygodne. Dobrze wiedzieć, że byli scenarzyści z BioWare nie rzucali słów na mroźny wiatr, obiecując na Kickstarterze, że napiszą w swojej grze świetną historię. Z tego co widziałem, to jak najbardziej napisali. Dorośle, na poważnie, z emocjami, ale bez taniego patosu. To rzadkość. Ale nie samą fabułą gra stoi. Gdyby stała, to by była książką, a nie grą. A The Banner Saga raz na jakiś czas przestaje być interaktywną opowieścią i wymaga od nas taktycznego myślenia, czyli jednak należy ją zaliczyć do grona gier, przynajmniej częściowo.

Turowe potyczki w The Banner Saga prezentują się dość standardowo, choć mają też swoje cechy charakterystyczne, nadające im wyjątkowości. Całość wydaje się uproszczona, bo nie ma tu żadnych punktów akcji, a w bardzo niewielu starciach obecne są jakieś przeszkody terenowe - ot, cała filozofia to wykonać ruch i przeprowadzić po nim atak, bądź też wykorzystać zdolność specjalną danej postaci. Nic wymyślnego, prawda? No właśnie nie do końca, bo mamy tutaj trzy rozwiązania, które mocno komplikują sprawy. Po pierwsze, każdą akcję możemy wzmacniać tak zwanymi punktami woli - pozwalają dalej przejść, mocniej uderzyć i tak dalej. Każda postać ma określoną pulę punktów oraz limit tego, ile da się ich przydzielić do każdej akcji, a odzyskiwać je można poprzez odpoczywanie, czyli opuszczanie swojej tury bądź przydzielając potrzebującym wolę, którą cała drużyna otrzymuje za zabijanie przeciwników. Wysiłek woli potrafi zmienić przebieg bitwy i użycie tej opcji wzbogaca starcia o dość istotną warstwę taktyki.

Druga rzecz, która sprawia, że te bitki są ciekawsze niż by się wydawało, to kwestia pancerza. Każda postać posiada dwa główne współczynniki - pancerz i siłę. Ta druga to jednocześnie suma zadawanych obrażeń i żywotność danego wojownika, więc zadane rany osłabiają też przyszłe ataki. Przy przeliczaniu otrzymanych obrażeń odejmuje się pancerz broniącego od siły atakującego. Proste? Proste. To znaczy, do momentu gdy zaczynamy walczyć z dredge'ami, pancernymi jak diabli, którymi to diabłami chyba zresztą są, z tego co się zorientowałem. Zanim zrobi im się jakąś poważną krzywdę, trzeba najpierw uszkodzić pancerz - a ataki, które niszczą pancerz, wykluczają przeprowadzenie takich, które uderzają w siłę. Trzeba więc planować z wyprzedzeniem, "zmiękczać" wroga ryzykując odwet po to, by móc mu zadać obrażenia w kolejnych turach. To komplikuje sprawy. Ale nie tak, jak niewinne z pozoru rozwiązanie jakim są naprzemienne tury.

GramTV przedstawia:

O co tu chodzi? O to, że wojownicy nie działają zgodnie z kolejnością jakiejś tam inicjatywy czy szybkości, ale zawsze naprzemiennie. Najpierw nasi, potem tamci, potem nasi i znów tamci i tak dalej. Co w tym dziwnego? To, że jest tak nawet gdy jedna ze stron jest słabsza liczebnie. Naszych jest trzech, a tamtych sześciu? Cóż, każdy z naszych bohaterów będzie miał dwie tury akcji na jedną każdego z nich. Na początku to świetna sprawa, bo w pierwszych potyczkach wrogowie są zawsze liczniejsi, ale słabsi od każdego z naszych wojów w pojedynku jeden na jeden. Dzięki naprzemiennym turom mamy więc dużą przewagę, bo nasi wymiatacze częściej się ruszają i częściej atakują niż cieniasy z drugiej strony. Sielanka... która oczywiście nie trwa długo. Potem zaczynają się poważniejsze starcia z silniejszymi wrogami, do których musimy wystawiać nie trzech, ale pięciu, lub nawet sześciu bohaterów i nagle okazuje się, że naprzemienne tury działają na korzyść wroga. Dlaczego? Dlatego, że każdy zabity przeciwnik oznacza przewagę dla pozostałych, którzy będą mogli częściej podejmować akcje. Starcia w The Banner Saga wydają się zaprzeczać logice - wróg najgroźniejszy jest nie na początku, gdy ma największe siły, ale w momencie gdy zaczynamy go pokonywać, gdy zostaje mu tylko trzech lub dwóch wojowników. W każdej innej grze byłoby już po bitwie i dalszy ciąg byłby rutynowym dożynaniem watahy, a tutaj trzeba się właśnie skupić, wziąć w garść i zacząć ostro kombinować, żeby osaczeni przeciwnicy nie zabrali kilku naszych wojów ze sobą do grobu. A właściwie do szpitala na kilka dni, co jest wystarczającym utrapieniem, zwłaszcza gdy zaczynamy się bić coraz częściej i ranni nie mają kiedy wyzdrowieć pomiędzy bitwami.

Na początku nie zwróciłem w ogóle uwagi na te naprzemienne tury, potem zacząłem je kląć, a jeszcze później doszedłem do wniosku, że jest to najfajniejsza rzecz związana z bitwami w The Banner Saga. A to dlatego, że to rozwiązanie zmusza do nowego, innego myślenia, wbrew intuicji i zdrowemu rozsądkowi. Dużo sensu ma na przykład wysłanie do boju mniejszej ilości bohaterów niż byśmy mogli, co w każdej innej grze byłoby głupotą... i oczywiście może się nią okazać i tutaj, gdy przesadzimy i naszych będzie za mało. Ale jeśli trafimy w złoty środek, to możemy bez trudu wygrać czterema herosami potyczkę, z którą wcześniej męczyliśmy się niesamowicie sześcioosobową drużyną. Dlatego, że postawiliśmy na jakość na nie na ilość. Nie przypominam sobie, żeby jakaś inna gra podchodziła do tej kwestii właśnie w ten sposób. I dlatego strasznie mi się The Banner Saga spodobała. Jest świeża, nieszablonowa i zmusza do myślenia. Czego chcieć więcej? Cóż, można by jeszcze chcieć świetnej muzyki budującej gęstą, sugestywną atmosferę oraz komiksowej, stylizowanej grafiki, doskonale pasującej do wikińskich klimatów. The Banner Saga ma jedno i drugie, gdyby ktoś pytał.

A zatem... zostałem przez tę grę mocno zaskoczony. Spodziewałem się czegoś znacznie bardziej zwyczajnego, powszedniejszego, podobnego do innych gier. Zamiast tego w czasie tych kilku godzin, które zajęło przejście pierwszych rozdziałów z wersji prasowej, brałem udział w coraz fajniejszych potyczkach, podejmowałem coraz mniej komfortowe i pewne decyzje oraz angażowałem się w coraz bardziej frapującą i zaskakującą fabułę. I w tym momencie jestem tak jakby trochę... hmm, zauroczony? Pewnie mi przejdzie z czasem, pewnie znajdę po premierze w pełnej wersji kilka paskudnych wad, które z przyjemnością wytknę. I będę mógł spać spokojnie. Ale na razie jedyny zarzut, jaki mam wobec The Banner Saga jest taki, że skoro już jako gra o "wikingach" ma komiksową kreskę, to dlaczego nie taką jak ta Rosińskiego z Thorgala... Naciągany argument, nie? Ale żadnych sensowniejszych nie mam.

I naprawdę bym chciał, żeby to Rosiński narysował The Banner Saga.

Komentarze
7
KeyserSoze
Gramowicz
Autor
18/12/2013 14:13

> Czy wiadomo coś o wersji PL ?nie ma polskiego dystrybutora, więc pewności na 100% także nie ma, ale dziś większość gier na Steamie jest jakoś tam spolszczonych, nawet jeśli koślawo

Usunięty
Usunięty
18/12/2013 00:56

Zapowiada się fantastycznie.Czy wiadomo coś o wersji PL ?

macman78
Gramowicz
18/12/2013 00:56

Ostatnimi czasy bardzo mało nowych, bądź dopiero nadchodzących gier przyciąga moją uwagę. Ale opis autora sprawił, że będę czekał z niecierpliwością na wyjście tej gry i recenzję ;)




Trwa Wczytywanie