Wakacyjny przegląd gier z eXtra Klasyki - część szósta

Michał Myszasty Nowicki
2010/07/24 17:00
0
0

Wakacyjny przegląd gier z eXtra Klasyki - część szósta

W historii gier powstało całe mnóstwo remake’ów, nie raz wskrzeszano martwą już od lat serię. Z różnym skutkiem, choć zazwyczaj nie obywało się bez kilku ton kąśliwych uwag fanatyków „starego”; że to już nie to samo, że klimat zepsuty, że w 3D, to ta gra zupełnie bez sensu. A tu proszę, studio GRIN (zbankrutowało rok temu) pod auspicjami Capcomu ożywiło jedną z legend, tworząc grę nowoczesną, a jednocześnie niezwykle wierną ideom oryginału. Chcieć, znaczy móc.

Od razu jednak warto wspomnieć o jednej rzeczy - Bionic Commando Rearmed nie jest grą dla wszystkich. To naprawdę pełna wyzwań, wymagająca doskonałego opanowania sterowania nawet na najniższym poziomie trudności, klasyczna do bólu platformówka. Gra należąca do gatunku, który obecnie prawie już umarł, a niegdyś rządził w salonach gier i na 8 bitowych komputerach. Ot, biegamy naszym uzbrojonym i wyposażonym w linę z kotwiczką bohaterem, eliminujemy kolejnych przeciwników i bierzemy udział w kilku mini grach, takich jak hackowanie terminali, czy walka z wrogimi konwojami. Wydaje się to proste, łatwe i przyjemne. Ale wcale takie nie jest.

Nawet stary salonowy wyjadacz Lucas przyznał w swojej recenzji, że gra sprawiła mu kłopoty. Z czasem uczymy się sterowania, szlifujemy swoje umiejętności i wychodzi nam to coraz lepiej, jednak po raz kolejny powtórzę – Bionic Commando Rearmed nie jest wbrew pozorom grą łatwą. Jednak naprawdę, za tak małe pieniądze warto ją nabyć i sugestię tę kieruję do dwóch typów graczy. Dla ludzi, którzy tak jak my tracili większość kieszonkowego na wrzucaniu żetonów do automatów, jest to niesamowita i we wspaniałej do dziś oprawie graficznej, sentymentalna podróż w przeszłość. Dla nieco młodszych zaś graczy, doskonała okazja, by w wysokiej rozdzielczości zobaczyć to, czym tak bardzo jarało się starsze pokolenie. No i jest jeszcze tryb multi na jednej klawiaturze.

Condemned: Criminal Origins, to jednak z tych gier, które swego czasu straszliwie mnie skonfudowały. Podobne odczucia miał chyba Kastor Krieg, z którego recenzją zgadzam się w bardzo wielu miejscach. Z jednej bowiem strony sam pomysł (wzorowany na znanym thrillerze Siedem) zaintrygował mnie na początku niesamowicie. Wyobraźcie sobie, że wcielacie się w rolę technika kryminalistyki, który przybywa na miejsce dziwacznej i przerażającej zbrodni dokonanej przez najwyraźniej mającego spore problemy z głową złoczyńcę. Nasz bohater nie ma nawet broni, dysponuje jedynie różnego rodzaju urządzeniami analitycznymi i skanerami, pozwalającymi na dokładne zbadanie miejsca zbrodni. Początek jest nieziemsko klimatyczny.

Również przez pierwsze minuty gra co chwilę nas zaskakuje i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mroczny klimat ponurych pustostanów, psychopaci czający się w dziwnych miejscach i atakujący od tyłu, ciemność rozświetlana jedynie migającym światłem latarki – to potrafi zrobić wrażenie. Również sama historia zapowiada się niezwykle smakowicie. Kiedy poznałem zasady rządzące systemem walki, wpadłem niemalże w euforię – czegoś tak klimatycznego i bezkompromisowego nie widziałem w grach FPS od dawna. Na broń palną trafiamy tu sporadycznie, amunicji mamy tyle ile w magazynku, a przez większość czasu paradujemy z wyrwaną z instalacji gazrurką lub strażacką siekierą. Miód.

Z czasem jednak, to wszystko, łącznie z monotonnym otoczeniem, zaczyna nas nużyć. Mimo to wciąż gramy (system walki naprawdę pozwala przetrwać chwile zwątpienia), aby poznać dalszy ciąg fabuły. I tu kolejna przykra niespodzianka. Gra okazuje się być bardzo krótka, a wątek fabularny zupełnie nie wykorzystany, tak, jakby twórcy oparli się jedynie na jego szkicu. To mogła być naprawdę niesamowita pozycja, a tak mamy do czynienia z grą po prostu dobrą. Co najciekawsze, zachwycająca w chwili premiery oprawa graficzna, zachowała zadziwiająco dużo ze swego uroku, a udźwiękowienie... Cóż, to nadal mistrzostwo świata. Jeśli lubicie mroczne produkcje FPS, grywacie tylko nocami i nie próbowaliście jeszcze Condemned: Criminal Origins, macie teraz najlepsza na to okazję. Mimo wszystko warto.

Jak myślicie, czy łącząc przeciętną grę cRPG i średnio porywającego RTS-a, da się stworzyć dobrą produkcję? W większości przypadków takie eksperymenty kończyły się spektakularnymi porażkami. Jest jednak grupa ludzi, którym ta sztuka się udała. Co więcej, dokonali tego dwukrotnie. Studio Phenomic podjęło się tego zadania i wyszło z niego obronna ręką, tworząc dwie części cyklu Spellforce, bardzo udatnie łączącego w sobie erpegowe cechy z rozmachem strategii czasu rzeczywistego. SpellForce 2 - Złota Edycja, to oczywiście druga część cyklu, wzbogacona o dodatek Władca Smoków. Samemu dodatkowi poświęciliśmy swego czasu nie tylko recenzję , ale i cały tydzień, napisany przez niezmordowanego Finnegana.

GramTV przedstawia:

Paradoksalnie, receptą na sukces okazało się nie łączenie na siłę elementów cRPG i RTS, lecz ich... wyraźne rozgraniczenie. Rozgrywkę prowadzimy bowiem niejako na dwóch płaszczyznach. Fabułę (całkiem zresztą ciekawą) poznajemy głównie podczas eksploracji obszarów niewielką drużyną bohaterów. Przeciwników jest tutaj oczywiście zdecydowanie mniej, mamy za to możliwość prowadzenia rozmów z bohaterami niezależnymi, dokonywani zakupów w sklepach, czy chociażby podejmowania się zadań pobocznych. Nasza trzódka zbiera punkty doświadczenia, rozwija swoje umiejętności, może wymieniać się ekwipunkiem. Bardzo to uproszczone, ale też i daje sporo satysfakcji. Sytuacja zmienia się, kiedy w wyniku naszych działań musi dojść do większej potyczki. Wtedy miejsce bohaterów zajmują całe oddziały, a my trafiamy na klasyczne pole walki w czasie rzeczywistym.

Pomysł Phenomic sprawdza się w praktyce doskonale – otrzymujemy niejako dwie gry w jednym pudełku, na dodatek fabuła spaja obydwie nasze aktywności w zgrabną całość. Nie mamy tu ani uczucia przesytu jednym gatunkiem (proporcje są dość dobrze wyważone), ani też poczucia, że to naprędce sklecony patchwork. Sama rozgrywka nie zestarzała się zbytnio, dla osób, które nie miały okazji poznać tej serii może to być wciąż bardzo świeże doświadczenie. Pomijam tu jednak tryb dla wielu graczy, który w tej grze nie był i nie jest niestety najlepszy. Jeśli więc przełkniemy mało intuicyjny interfejs i nieco podstarzałą już grafikę, przed nami całe mnóstwo wciągającej i oryginalnej zabawy.

Przygodówki, to według wielu ludzi (a nawet branżowych analityków) gatunek już całkowicie niemalże wymarły i nie mający żadnej przyszłości. Owszem, gry tego typu swoje złote lata przeżyły dawno temu, jednak gatunek wciąż trzyma się krawędzi tratwy i jakoś od lat nie może pójść na dno. Zawdzięcza to miedzy innymi takim produkcjom, jak Sam & Max: Sezon 1, które w zazwyczaj bezpretensjonalny sposób potrafią wnieść do naszego życia nieco humoru. Historyjki o dwóch nietypowych detektywach, których rodowód wywodzi się z amerykańskiego komiksu, potrafią tego dokonać bez najmniejszego problemu.

Tytułowi bohaterowie, to – jako się rzekło – para detektywów. Z jednej strony stateczny, flegmatyczny nawet nieco pies Sam, z drugiej agresywny i nadpobudliwy królik Max. Para, jak z samowara. Jednak na tych właśnie różnicach zbudowano znakomitą większość dowcipów sytuacyjnych i słownych, których ta gra jest wręcz pełna. Co najważniejsze, większość z nich potrafi naprawdę bawić, szczególnie miłośników humoru ocierającego się o absurd. Mało tu typowo slapstickowych zagrywek, dominuje raczej całkiem inteligentny humor, wyśmiewający różnorodne archetypy i stereotypy, czerpiący garściami z popkultury i komiksowych przygód Sama i Maksa. Smaczków jest całe mnóstwo, choć tłumaczenie nie jest niestety równe, a niektóre z nich mogą się okazać zbyt hermetyczne. Szkoda też, że poziom tego humoru nie w każdym z sześciu epizodów stoi na jednakowo wysokim poziomie.

Same zagadki są zazwyczaj proste i w większości przypadków logiczne, w grze naprawdę trudno się zaciąć, co jest oczywistą jej zaletą. Dodatkowym atutem jest polski dubbing, w którym – w rolach głównych – wystąpili Wojciech Mann i Jarosław Boberek. Utrzymana w komiksowym stylu grafika dobrze zniosła próbę czasu, choć dziś modele byłyby zapewne nieco bardziej szczegółowe. W niczym to jednak nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – prosta, wyrazista i przejrzysta oprawa wizualna doskonale pasuje tu do konwencji. Więcej szczegółów na temat gry znajdziecie oczywiście w recenzji Anki, ja zaś ze swej strony dodam tylko, że to jedna z nielicznych przygodówek, która dużo bardziej mnie rozbawiła, niż sfrustrowała. To rzadki przypadek, uwierzcie.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!