Dziesięć dni z grą Fallout 3 - dzień dziesiąty (recenzja)
Dziś ostatni dzień naszych spotkań z Falloutem 3. DJ Three Dog poszedł już... spać, my natomiast rozkładamy najnowsza odsłonę tego kultowego cyklu na czynniki niemalże pierwsze. Zapraszamy!
Minęło dokładnie 10 lat. Studio Black Isle odpowiedzialne za dwa pierwsze Fallouty przestało istnieć, po projekcie Van Buren pozostała garść dokumentacji i grywalne technologiczne demo. Przez długie lata wydawało się, że już nigdy nie będziemy trzymać w rękach pudełka z napisem Fallout 3, że już nigdy nie przejdzie nam po plecach dreszcz po usłyszeniu wypowiadanych przez Rona Perlmana słów: „War, war never changes.” Nagle jednak całym fanowskim światkiem wstrząsnęła niesłychana wiadomość – Bethesda Softworks odkupiła od umierającego od lat Interplaya prawa do marki i świata! Z jednej strony olbrzymia radość, z drugiej jednak jeszcze większe obawy – czy twórcy popularnego i wysoko ocenianego, ale wyjątkowo nudnego Obliviona, podołają zadaniu? Czy stworzą grę godną noszenia miana Fallout, czy otrzymamy po prostu mod do poprzedniej gry z nieco innym settingiem i bronią palną? Gracze podzielili się na kilka obozów: jedni wieścili Bethsoftowi niechybną porażkę, inni pewni byli sukcesu, jeszcze inni cierpliwie czekali na premierę, by samodzielnie ocenić najnowszą odsłonę postnuklearnej sagi. Co też postaramy się dziś uczynić.