Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Marcin Sikora
2010/11/20 16:00

Wieść niesie, że Assassin’s Creed: Brotherhood to skok na kasę... Ale za to jaki! Jak, żeby daleko nie szukać, skok wiary asasyna – lot jest spektakularny i bardzo długi. Tych, którzy nie polubili się z dwiema pierwszymi częściami, ta zapewne także nie przekona, co nie zmienia faktu, że to świetna gra i od swoich poprzedniczek znacznie lepsza.

Wieść niesie, że Assassin’s Creed: Brotherhood to skok na kasę... Ale za to jaki! Jak, żeby daleko nie szukać, skok wiary asasyna – lot jest spektakularny i bardzo długi. Tych, którzy nie polubili się z dwiema pierwszymi częściami, ta zapewne także nie przekona, co nie zmienia faktu, że to świetna gra i od swoich poprzedniczek znacznie lepsza.

Po prostu kiler

Po prostu kiler, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Teoretycznie Assassin’s Creed: Brotherhood to „zaledwie” sequel drugiej części – na oficjalną część trzecią jeszcze poczekamy. W praktyce jednak gra w pełni zasługuje na „III” w tytule i uznanie za pełnoprawną odsłonę serii. Zmian i ulepszeń w stosunku do Assassin’s Creed II jest co niemiara, wszystkie świetnie wpisują się w rozgrywkę oraz sprawiają, że gra się nie tylko przyjemniej, ale także sam wykreowany świat stał się bardziej wiarygodny. Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że AC II było dość niespójne i mało że tak to ujmę „zabójcze”. Dopiero teraz gra pozwala czerpać naprawdę przyjemność z planowania zabójstw.

Jak może pamiętacie – w pierwszej i drugiej części, czy to Altair czy Ezio, często musieli zabijać ofiary wyznaczone przez fabułę na oczach strażników i w sposób niezbyt pasujący do wyobrażeń o poczynaniach skrytobójcy. Prędzej do Kratosa, bo nierzadko trzeba było zaszlachtować tuziny wrogów zanim można było dorwać swój cel. Teraz nareszcie wygląda to przypadków bardziej naturalnie, bo Ezio atakuje z ukrycia, a ofiara nawet nie wie co ją zabiło. Sporo misji kończy się automatyczną porażką, gdy tylko zabójca zostanie zauważony, więc trzeba się chować i dobrze planować swoje poczynania. Tak właśnie powinno to wyglądać od pierwszej części, choć dziwi mnie, że nasz ulubiony zabójca na zlecenie nadal nie umie się skradać, kucać ani przylepiać do ścian. W niektórych sytuacjach aż się o to prosi.

Wieczne miasto

W serii Assassin’s Creed miasta odgrywają równie ważną rolę, co bohaterowie. Tym razem twórcy gry mieli dodatkowo utrudnione zadanie – Rzym nie jest tak ciasno zabudowany, jak Florencja czy Jerozolima. Owszem, są dzielnice, gdzie uliczki są wąskie, jak koński zad, ale w obrębie murów miejskich są też rozległe błonia pokryte ruinami antycznych budowli. Miasto na siedmiu wzgórzach różni się czymś jeszcze od dotychczas zwiedzanych miast. Jest skomplikowane i wielopoziomowe – ciągle trzeba wbiegać lub zbiegać po schodach – oraz naprawdę przeogromne. Pokonywanie pieszo tak dużych odległości byłoby monotonne, a poza tym w wielu miejscach nie da się tak fajnie parkourować, jak dotychczas, bo budynki stoją za daleko od siebie.

Właśnie dlatego pojawiły się dwie nowinki – możliwość jeżdżenia konno po ulicach miasta (dotychczas konia trzeba było zostawić przed bramą miejską) jest pierwszą. Druga to system Szybkiej Komunikacji Ściekowej, czyli podziemne kanały działające niczym teleporty – wybieramy punkt docelowy i po chwili ładowania jesteśmy na miejscu. Oba rodzaje komunikacji spisują się dobrze, koń wprawdzie czasami się blokuje w ciasnych miejscach, a z kanałów nie da się korzystać podczas trwania misji, ale po za tym nie ma powodów do narzekań.

Wieczne miasto, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Bardzo pozytywnym dodatkiem do mechaniki gry jest nowy sposób odkrywania mapy miasta pokrytej na początku „mgłą wojny”. W poprzednich częściach wystarczyło się wspiąć na więżę kościoła czy inną wysoką budowlę i dokonać „synchronizacji” z otoczeniem. Tym razem nie ma tak łatwo – dostępnych bez walki punktów obserwacyjnych jest bardzo mało – np. Colosseum czy Panteon. Resztę stanowią tak zwane „wieże Borgiów” – bronione przez oddział żołnierzy z kapitanem na czele. A raczej w samym środku, skrytym za swoimi podwładnymi. Dopiero zabicie go spowoduje, że wieżę będzie można spalić, odsłaniając mapę i uwalniając przy okazji okoliczne nieruchomości spod wpływu Borgiów.

Zasadzanie się na kapitanów jest normalną misją skrytobójczą – trzeba znaleźć jak najlepszą drogę podejścia i zlikwidować typa zanim zdąży uciec do wnętrza budynku gdzie nie da się go dosięgnąć i trzeba czekać do zmiany warty (o świcie lub zmierzchu). Dla utrudnienia wieże otoczone są „czerwona strefą”, w której strażnicy są wyjątkowo czujni.

Człowiek wielu talentów

Człowiek wielu talentów, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Ezio jest już nie tylko skrytobójcą, ale także politykiem, przywódcą i inwestorem. Normalnie na prezydenta miasta mógłby startować. Odnawia sklepy, kupuje zabytkowe nieruchomości, remontuje akwedukty, zakłada zamtuzy dla kurtyzan, tawerny dla złodziei i koszary najemników – przedstawiciele tych trzech profesji pojawiają się potem w okolicy czekają na wynajęcie i użycie w słusznym celu. Jest nim pokonanie Templariuszy, których szefem jest papież Aleksander VI, znany także jako Rodrigo Borgia i jego wojowniczy syn Cezare.

Walka z Borgiami panoszącymi się w Rzymie przybiera wiele form – od ekonomicznej, każdy odnowiony sklep przynosi co 20 minut zysk, który można zainwestować w sprzęt zabójcy oraz w kolejne nieruchomości i remonty. Czynną walkę prowadzi się na wielu frontach – oprócz wspomnianego zabijania kapitanów, jest też usuwanie agentów, atakowanie kurierów, pomaganie w niszczeniu machin wojennych stworzonych pod groźbą śmierci przez Leonarda da Vinci oraz wysyłanie braci asasynów na mordercze misje. I wiele, wiele innych rzeczy – po kilkudziesięciu minutach gry mapa zaczyna zapełniać się rzeczami do zrobienia, które skutecznie odciągają od głównego wątku i sprawiają, że przejście gry zajmuje przynajmniej 20 godzin, co w czasach superhitów na 5h zabawy jest wynikiem więcej niż zacnym.

Poza ganianiem po mieście, inwestowaniem, walką, skrytobójstwem oraz wieloma innymi rzeczami, można też zająć się niesamowicie fajnym eksplorowaniem katakumb i podziemi Rzymu w poszukiwaniu skarbów. Wspinanie się i skakanie oraz odnajdywanie drogi do celu pomiędzy kolumnami, gzymsami, belkami i drążkami jest przefachowe. Od razu sobie człowiek przypomina początki serii Tomb Rider, albo inną produkcję Ubisoftu – Prince of Persia, a zwłaszcza Piaski Czasu.

Kill’em all!

Kill’em all!, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Podtytuł Brotherhood nie wziął się z sufitu – Ezio jest Pierwszym Zabójcą wśród Asasynów, choć na początku gry nie ma żadnego towarzysza. Dopiero po jakimś czasie zyskuje możliwość rekrutowania uczniów, a potem szkolenia ich poprzez wysyłanie na misje. Najważniejszą nową zdolnością Ezio jest przyzywanie swych uczniów do pomocy w walce ze strażnikami czy kapitanami Borgiów oraz podczas misji fabularnych. Po pewnym czasie dorobiłem się kilku drużyn asasynów, których można wysyłać do walki po kolei lub wszystkich naraz. To ostatnie skutkuje zabiciem każdego przeciwnika w zasięgu wzroku, ale warto oszczędzać tę zdolność na trudniejsze chwile, bo trzeba odczekać zanim pasek gotowości zabójców się zapełni. Podczas łazikowania po Rzymie wielokrotnie nie mogłem oprzeć się pokusie i wysyłałem pojedyncze drużyny w celu zlikwidowania jakiegoś strażnika na dachu lub patrolu przemierzającego ulice. Widok pojawiających się niemal znikąd asasynów, którzy szybko i sprawnie eliminują wrogów, jest bardzo budujący. Człowiek jest najzwyczajniej w świecie dumny ze swoich uczniów, a oglądanie ich w akcji nigdy się nie nudzi. Zresztą uczniowie również mogą czegoś starego zabójcę nauczyć – pokazali mi jak skuteczne są bomby dymne.

Tak wkręciłem się w szkolenie asasynów, że jeszcze przed końcem gry miałem sześciu, którzy osiągnęli najwyższy poziom wtajemniczenia i wykonali skok wiary – stali się prawdziwymi maszynami do zabijania. Doszło nawet do tego, że ograniczałem ich wzywanie, bo okazali się tak skuteczni, że momentami nie miałem nic do roboty. Po prostu stałem z boku i patrzyłem, jak koszą przeciwników niczym dojrzałe zboże.

GramTV przedstawia:

Twoja matka była chomikiem!

Jakby na przekór przypuszczeniom, że ciągnięta za uszy fabuła będzie słabować, stało się dokładnie odwrotnie – dziury z Assassin’s Creed II zostały sprawnie wypełnione, a dobrze napisana, wciągająca historia wyjaśnia i rozwija wiele kwestii poruszonych w poprzednich częściach. Prowokuje też oczywiście nowe pytania. Także Desmond, którego spisałem już na straty, jako lamusa siedzącego w Animusie lub snującego się po celi, zaczął nabierać kolorów dzięki nabytym umiejętnościom i możliwości zwiedzania najbliższej okolicy kryjówki współczesnych asasynów.

Twoja matka była chomikiem!, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Widać że ekipa pracująca przy Assassin’s Creed wiele razem przeszła i jeszcze więcej się nauczyła w ciągu tych trzech gier. Przerywniki fabularne są sprawnie wyreżyserowane, dialogi skrzą się dowcipem, tu i ówdzie twórcy puszczają oko do gracza. Jak choćby w scence, gdy Ezio w przebraniu francuskiego żołnierza próbuje przekonać Francuzów do otwarcia bramy. Jego francuski jest lekko kulawy, więc żabojad rzuca „Z której części Francji pochodzisz?” Na co Ezio bez zająknięcia: „Z Montrealu”. Dla wyjaśnienia – grę stworzył oddział Ubisoft Montreal. Mnie ta scenka skojarzyła się oczywiście z „Benkartami wojny” (zapis taki, a nie inny, bo org. tytuł też jest z błędem - "Basterds" zamiast "Bastards", po wyjaśnienia i oskarżenia zapraszam do komentków) i Bradem Pittem okrutnie kaleczącym włoski, a także z Monty Python i Święty Graal – naprawdę spodziewałem się, że francuski wojak zaraz sypnie stekiem równie wydumanych, co wyrafinowanych przekleństw.

Krytykanctwo stosowane

Krytykanctwo stosowane, Assassin's Creed: Brotherhood - recenzja

Gra jest niemal perfekcyjna, można się przyczepić do kilku zaledwie rzeczy. Większość dotyczy nawigacji – mapa jest niezbyt czytelna, nie jest jasno pokazane czy punkt docelowy znajduje się ponad nami czy poniżej przez co ciągle nadkłada się drogi do celu. Na dokładkę ikonki sklepów, które należy wyremontować, są jasnoszare, a tych już odnowionych – białe. Łatwo można przeoczyć te pierwsze w natłoku informacji zawartych na minimapie czy mapie.

Grafika trochę się już zestarzała, co nie znaczy, że gra wygląda słabo. Nadal jest świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia – przechodniów na ulicach są całe masy, na szczęście mniej jest wśród nich żebraczek i bardów, a pijacy nie są natarczywi. W wirtualny Rzym Ubisoft tchnął niezwykła namiastkę życia – wrażenie jest niemal takie, jakbyśmy chodzili po prawdziwym mieście. Co ciekawe, miasto w AC: Brotherhood jest pewnie bardziej żywe, niż na przełomie XV i XVI wieku – Rzym w Renesansie był cieniem swej dawnej chwały – około 20 tysięcy mieszkańców żyło w zrujnowanym mieście, które w czasach rozkwitu cesarstwa rzymskiego mieściło nawet milion mieszkańców.

W grze o takich rozmiarach muszą pojawiać się bugi – przeniknięcia obiektów, dorysowywanie postaci, dziwne reakcje strażników lub inne niezwykłe wydarzenia. Na przykład raz zostałem zastrzelony przez strażników Borgiów idąc w tłumie żołnierzy francuskich przebrany za żabojada. Źle zadziało wtapianie się w tłum, choć nie wiem czemu wśród 20 typów nie mogłem się ukryć przed wzrokiem straży, a udaje mi się to, gdy mam dwie kurtyzany u boku. W sumie błędy nie mają jakiegoś wielkiego wpływu na samą rozgrywkę i przyjemność z niej czerpaną, ale zawsze fajniej jest, gdy ich nie ma.

Starsze nie zawsze jest lepsze

Gdyby pierwsza część tej serii była równie dopracowana i rozbudowana, jak najnowsze przygody Ezio Auditore da Firenze ani chybi mielibyśmy grę roku 2007. Gdyby zaś część druga była tak dobra, zostałaby najlepszą grą 2009. Czy to oznacza, że Assassin’s Creed: Brotherhood to murowany kandydat do miana najlepszej gry tego roku. No niestety, „zaledwie” bardzo mocny, bo tak się złożyło, że w tym roku wyszło także rewelacyjne Red Dead Redemption.

W moim odczuciu Ezio wygrywa z Johnem Marstonem, ale naprawdę o grubość ostrza noża. W AC: Brotherhood więcej się po prostu dzieje, a rozgrywka jest bardziej zróżnicowana – od zwiedzania przepięknego Rzymu, poprzez zagadki parkourowe, walkę, planowanie zabójstw, misje poboczne i elementy ekonomiczne, kolekcjonerskie, szkolenie i rozbudową aż po różne inne drobiazgi które sprawiają, że ciągle chce się do gry wracać. Ekipa Rockstar powinna uważnie przyjrzeć się tej grze, bo przez porównanie z AC: Brothehood nagle okazuje się, że w takim GTA IV to w ogóle nic się nie działo, przysłowiowa nuda jak w polskim filmie.

Jest też oczywiście świetny, unikalny multiplayer, o którym więcej w artykule Lucasa, a który ocenimy w oddzielnym tekście, gdy trochę więcej pogramy. A teraz wracam do Rzymu, arrivederci!

9,5
Jeszcze nigdy bycie zabójcą nie było tak fajne
Plusy
  • masa rzeczy do zrobienia
  • nowe mechanizmy rozgrywki spisują się świetnie
  • Ezio stał się skrytobójcą z prawdziwego zdarzenia
Minusy
  • grafika lekko już leciwa
  • przydałby się wybór poziomów trudności
  • brakuje skradania się
Komentarze
63
Usunięty
Usunięty
30/11/2010 11:04
Dnia 28.11.2010 o 01:11, Major_W napisał:

świetnie a miało być wraz z konsolami .... co za syf

Być miało, ale informacja o przesunięciu nie pojawiła się dzień przed premierą, a kilka miesięcy. Nie jest to miłe, ale i dla ludzi śledzących AC:B nie jest to żadna nowość ani zaskoczenie.Mnie wciąż ciekawi co z tym Upem ?.. Skoro wszystkie bonusy mają być dostępne od razu to czy nie będzie tak, że w podstawowych wersjach znajdą się bonusy z kolekcjonerek ?.. Jeśli tak, to będzie to faktycznie rozczarowanie takie samo jak w przypadku kolekcjonerki Mass Effect 2 gdzie wszystkie bonusowe przedmioty były później dostępne w formie DLC ...

Usunięty
Usunięty
28/11/2010 01:11

świetnie a miało być wraz z konsolami .... co za syf

Usunięty
Usunięty
27/11/2010 22:31
Dnia 27.11.2010 o 11:27, Major_W napisał:

kiedy będzie na PC''ty ?, bo na konsole chyba już jest, a miała być wspólna premiera ...:/

Będzie w lutym to już wiadomo od jakiegoś czasu że premiera na PC została przesunięta. Na konsole jest już od zeszłego piątku.




Trwa Wczytywanie