Lost Odyssey - recenzja

fett
2008/03/14 14:51

Odyseja przez marzenia

Odyseja przez marzenia

Odyseja przez marzenia, Lost Odyssey - recenzja

Rok 1983, Tokushima. Młody chłopak, ledwo po dwudziestce, dołącza do ekipy firmy tworzącej oprogramowanie dla jednej z elektrowni. Ta z kolei w niespełna trzy lata staje się zupełnie niezależnym deweloperem, tworzącym gry na komputery osobiste i Famicom (później znany jako Nintendo Entertainment System – NES). Niestety, ówczesna sytuacja na rynku dość szybko doprowadza spółkę do krytycznego momentu, w którym to miano ogłosić bankructwo.

Wspomnianym wyżej młodzieńcem jest (a w zasadzie był, bo lat przybyło...) Hironobu Sakaguchi, firmą zaś Square Co., Ltd. W obliczu kryzysu Sakaguchi zaproponował swoim przełożonym stworzenie gry RPG, mającej być produkcją pożegnalną. Stąd też nadano jej ironiczną nazwę Final Fantasy, która dziś jest, a przynajmniej powinna być znana każdemu, kto określa się mianem prawdziwego gracza. Ostatnia fantazja ekipy Square okazała się na tyle wyrafinowana, że z miejsca trafiła w niszę (której nie wypełniło do końca wydane rok wcześniej przez Enix Dragon Quest) i podbiła serca milionów graczy.

Do dziś chyba nawet sami twórcy pogubili się w kolejności tytułów gier z cyklu Final Fantasy. Seria, poza wspomnianymi wyżej pecetami i NES-ami, zawitała także na konsole Sony i Microsoftu, a także telefony komórkowe i inne urządzenia. Stając się elementem popkultury, dziecko Sakaguchiego pojawiło się także pod postacią mangi oraz filmów fabularnych i dokumentalnych. W 2000 roku Hironobu został reżyserem Final Fantasy: The Spirits Within, jednak po klapie produkcji zrezygnował z funkcji wiceprezesa Square. Rok później zarejestrował nazwę Mistwalker, która przez trzy lata była zagadką dla każdego choć odrobinę zainteresowanego osobą tego człowieka.

Fabuła po japońsku

Dziś wiemy już, że pod tą tajemniczą nazwą kryła się nowa firma deweloperska, której zadaniem stało się tworzenie gier na różne platformy sprzętowe. Dotąd ze swej stajni wypuściła ona dwie produkcje: Blue Dragon, wydaną w sierpniu 2007, i Lost Odyssey, która swą premierę miała w lutym bieżącego roku i która to będzie tematem dalszej części tego tekstu. Czy twórcy duchowego spadkobiercy Final Fantasy podołali zadaniu i wyszli obronną ręką ze starcia z legendą? Niewątpliwie próbowali, ale w niektórych aspektach rozminęli się odrobinę z celem.

Lost Odyssey należy do podgatunku gier fabularnych określanego powszechnie jako jRPG. Główną rolę grają tu fabuła, postacie i klimat, jaki wytworzony jest przez mieszankę fantasy, mangi i anime, a wszystko to okraszone jest dużą dawką kultury Dalekiego Wschodu. Można powiedzieć, iż nowy potomek Sakaguchiego zaskakuje już od momentu otwarcia opakowania. Gra zajmuje bowiem nie jedną, nie dwie czy trzy, ale cztery płyty! Wystarczy chwila, by przekonać się, iż autorzy stworzyli świat niezwykle urokliwy i szczegółowy. Być może czasami zbyt sterylny, ale na swój sposób piękny i pochłaniający gracza bez reszty.

Można powiedzieć, że początek opowieści zawartej w Lost Odyssey zadowoliłby zdecydowanie Alfreda Hitchcocka. Choć nie jesteśmy świadkami prawdziwego (o ile wirtualne może być prawdziwym) trzęsienia ziemi, to podłoże drży od tysięcy stóp kroczących po nim. Oto stają naprzeciw siebie dwie armie, obie nieznające litości dla oponentów. W ruch idą machiny oblężnicze, a pancerze pękają szybciej niż czaszki na wiejskich dyskotekach. I to właśnie w środek całego tego zamieszania trafiamy my, pod postacią niejakiego Kaima Argonara. Eliminujemy kilku pomniejszych oponentów, by następnie w kilka chwil zająć się jedną z maszyn bitewnych. I tak sielanka trwałaby pewnie dalej, gdyby nie... meteoryt, który uderza w pole walki, ścierając z powierzchni ziemi obie walczące strony.

Żadnego zadrapania, brak śladów nawet najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. W takim to stanie zastajemy Kaima zaraz po katastrofie. Przedzierając się przez zgliszcza, napotykamy dogorywających przeciwników, a po czasie także "swoich" – tych wyższych rangą i ich podkomendnych – którzy znajdowali się z dala od pola bitwy. Kolejne rozmowy i następne kilometry nie tylko popychają fabułę naprzód, ale i uświadamiają nam, że jesteśmy nieśmiertelnym, który musi wyjaśnić przyczynę katastrofy. A przy okazji zmierzyć się z własną przeszłością, pamiętając wciąż o tym, co dopiero nas czeka.

Jak przystało na porządny jRPG, fabuła Lost Odyssey jest jednym z jej zdecydowanych plusów. Wisząca na włosku groźba zagłady i intrygi polityczne skutecznie budują napięcie, jednak można pokusić się o stwierdzenie, że pierwsze skrzypce grają tu postacie. Argonar okazuje się być jednym z czworga nieśmiertelnych (nie, jednym z nich nie jest Connor MacLeod, nie ta bajka). Każde z nich posiadany dar (lub przekleństwo, jak kto woli) przypłaciło utratą pamięci. Historia, jakiej będziemy świadkami, to przede wszystkim opowieść o błędach, o budowaniu relacji z innymi, o wartościach wyznawanych i zatraconych. Pojawiające się w trakcie rozgrywki sny mogą zostać pominięte. Ale to one stanowią o uroku produkcji Mistwalkera. Bohaterowie, choć dzięki nieśmiertelności wydają się lepsi, nie są pozbawieni wad, a na naszych oczach starają się walczyć z nimi i wygrać z własnym sumieniem.

Technologią i magią

Istotnym elementem gry jest walka, odbywająca się w turach. Choć wiele z zastosowanych rozwiązań wyda się nieco przestarzałymi, bardziej doświadczeni gracze z rozrzewnieniem powrócą pamięcią do wspominanego już Final Fantasy czy klasycznego Chrono Trigger. Nieco irytującym elementem są wstawki pokazujące nasze postaci na moment przed walką. Ich komentarze może i potrafią wywołać uśmiech, ale oglądane po kilkaset razy są naprawdę nużące (zwłaszcza że ich różnorodność nie szokuje).

Pojedynki odbywają się poprzez wybieranie czynności, jakie w swych turach mają wykonać bohaterowie. Są to: atak, użycie umiejętności specjalnych, czary, użycie posiadanych przedmiotów (np. bomb czy mikstur leczniczych) oraz obrona. Przeciwnicy reprezentują jeden z czterech żywiołów: wodę, ogień, powietrze i ziemię. Każdy z nich ulega jednemu, ale i posiada pewną odporność na inny. Odpowiednie dobranie umiejętności i czarów przesądzi o przebiegu starcia, zwłaszcza że oponenci w Lost Odyssey należą do grona tych bardziej wymagających. Niejednokrotnie zdarzy się tak, że nawet w najlepszej strategii zdarzy się mała luka, niwecząca wszystkie nasze plany.

Bitwy w znaczny sposób ułatwia tzw. system pierścieni celowniczych. Tworzymy je ze znalezionych naokoło przedmiotów. Odszukanie danego składnika automatycznie podsuwa nam „recepturę” na wybrany rodzaj pierścienia, a jego stworzenie odsłania kolejne możliwości. Sam fakt użycia pierścieni w walce sprowadza się do prostej minigry, w której liczy się refleks i wyczucie. Gdy do akcji wkracza postać z założonym na siebie przedmiotem, gracz puszcza w odpowiednim momencie przycisk RT, tak by „zacisnąć” okrąg wokół przeciwnika. Jego wprowadzenie zostaje ocenione jako doskonałe, dobre lub słabe, pociągając za sobą dodatkowe efekty, jakimi mogą być np. zwiększone obrażenia, nałożenie kondycji (paraliż, zatrucie itp.) lub „smak goryczy” w wypadku niepowodzenia.

Zdobywanie wspomnianych wcześniej umiejętności różni się w zależności od tego, czy postać jest śmiertelnikiem, czy też jednym z wybrańców. Ci pierwsi uzyskują je wraz ze zdobywaniem doświadczenia i awansem na kolejne poziomy. Ich zdolności dzielą się na te aktywne stale (chociażby wykrywanie stanu zdrowia wroga) i tymczasowo (używane na życzenie w czasie pojedynku). Nieśmiertelni muszą z kolei uczyć się od swoich „gorszych” towarzyszy. Odbywa się to za pomocą powiązania umiejętności. Walki dostarczają cennych punktów SP, dzięki którym po stosownym czasie nauczone skille można umieścić w specjalnych slotach (tylko określoną ich ilość!).

Czy szata zdobi człowieka?

Jak już wspomnieliśmy wcześniej, świat gry może urzec. Jednak wbrew temu, co sugeruje liczba płyt zawartych w opakowaniu, nie jest on horrendalnie duży. Ba, jest typowym średniakiem. Uwydatnia to fakt liniowości, która sama w sobie nie jest zła, jednak prowadzi nas krok po kroczku po każdym z terenów gry (do tych wcześniej odwiedzonych można jednak wracać). Większość miejsca na płytach została zapewne poświęcona na liczne cut-scenki, jakie towarzyszą nam przez całą rozgrywkę. Sama prezentacja środowiska nie musi przypaść każdemu do gustu, jednak z każdą godziną gry archaiczność odwiedzanych krain podoba się coraz bardziej. Silnik Unreal Engine 3 pokazuje miejscami ząbki, oferując nam naprawdę cudowne lokacje. Szkoda tylko, że poszatkowane są one tak częstymi ekranami ładowania (można zatęsknić za windami z Mass Effect...). Także przeciwnicy, na jakich natrafimy, zadziwiają – jeżeli nie wyglądem, to swą hardością...

Oddzielny akapit należy poświęcić stronie dźwiękowej Lost Odyssey. Za oprawę muzyczną gry odpowiada nie kto inny, jak Nobuo Uematsu – dobry znajomy Hironobu Sakaguchiego i współpracownik z czasów Square, a dla wielu graczy człowiek legenda. Jego utwory naprawdę chwytają za serce. Już przed laty wykazał on, jak wiele potrafi zdziałać. Zaręczamy, że po paru godzinach wcielania się w nieśmiertelnych i Wy będziecie nucić główny motyw! Jeżeli zaś chodzi o dubbing, nic nie zastąpi oryginału (a więc japońskiego). Jako że gra została wydana w wersji wielojęzykowej, wybór może być trudny. Na szczęście nagrania w języku kraju miłośników herbaty także stoją na przyzwoitym poziomie, co wynagradza brak znajomości mowy mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni.

Według wyliczeń twórców Lost Odyssey zapewnia około pięćdziesięciu godzin zabawy. Zgłodniali erpegów posiadacze Xboksa 360 być może poczują się nieco rozczarowani po godzinach spędzonych w świecie wykreowanym przez BioWare (mowa o Mass Effect), jednak produkcja studia Mistwalker, dzięki swej fabule i prezentacji postaci, potrafi oczarować. Jak chyba każda gra i LO posiada pewne wady, jednak na dłuższą metę nie dyskwalifikują one jej w żaden sposób. Fakt, iż na konsolę Microsoftu nie ma zbyt wielu porządnych gier fabularnych, jest kolejnym argumentem za zakupem, jak również za zapoznaniem się ze starszymi produkcjami. Tymczasem czas powrócić do grona nieśmiertelnych!

GramTV przedstawia:

Materiały filmowe


Trailer TGS


Trailer E3


Intro

0,0
null
Plusy
  • ciekawe, złożone postacie
  • intrygująca, pełna tajemnic fabuła
  • muzyka!
Minusy
  • lekka „wyrwa jakościowa” pomiędzy japońską i angielską wersją
  • częste ładowanie
Komentarze
15
Usunięty
Usunięty
29/03/2008 10:43

Gra jest naprawdę dobra. Ponad 111 godzin na liczniku i 1000GS. Mnóstwo subquestów i przedmiotów do zbierania/łączenia. Troche szwankuje grafika (na zbliżeniach i cut scenkach na silniku gry). Czekam na następny produkt Mistwalkera!

Usunięty
Usunięty
16/03/2008 15:02

Niestety nie ma na PC, a fabuła podobno świetna...

Usunięty
Usunięty
16/03/2008 14:32

Warto, warto :) To jest naprawdę Świetna gra !




Trwa Wczytywanie