Przez cały czas, przez całe dwie godziny filmu, aż do wielkiego finału, czekałem na jedno. Na coś, co wydawało mi się nie tylko logiczne, ale i oczywiste, ba, niezbędne nawet, jeśli rzeczywiście miałby to być taki film, jak się wydawało. Tylko, że nie był. Gotowi na wszystko: Exterminator to przyjemne, fajne kino, które jednak nie bardzo potrafi samo siebie określić i cierpi na sporo wad, z których nie wszystkie daje radę przysłonić plusami.
Marcyś, Jaro, Lizzy i Makar zapalają się do pomysłu, stopniowo, powoli, ale zapalają. Odżywają dawne emocje, okazuje się, że przyjaźń nie umarła wcale i… oczywiście zostaje wystawiona na ciężką próbę. Chłopaki zostają wmanewrowani w granie na… lokalnych festynach w okolicznych wsiach, gdzie niestety nie mogą zaprezentować swojego repertuaru, tylko muszą grać typowe dla takich imprez szlagiery, od Kombii do Maryli Rodowicz, z jedną śmiałą, ale zaraz zgaszoną, nutką TSA. To rodzi frustracje, podziały i gdy już się wydaje, że wszystko się posypie, a wzajemne relacje zostaną zerwane tym razem już definitywnie, w finale następuje zwrot akcji, chłopaki porażają widownię wykonaniem swojego morderczego przeboju sprzed lat „Time to Kill” i generalnie wszystko się dobrze kończy. Wybaczcie, tak swoją drogą, że opowiedziałem całą fabułę, ale jest tak przewidywalna, że naprawdę nie ma co się bawić w jakieś czajenie i ukrywanie „spoilerów”. Gotowi na wszystko: Exterminator są zrobieni na modłę każdej takiej komedii jaka była, według znanego od dziesiątków lat schematu, i nie odchodzą od niego na krok. Tyle, że gdy już nim kroczą, to cokolwiek chwiejnie, niestety.
Film jest adaptacją sztuki teatralnej. I to niestety widać. Jest… miejscami sztuczny i niewiarygodny. Aktorom pozwolono nieco improwizować na planie, na szczęście, dzięki czemu mamy tutaj kilka uroczych momentów, gdy rzucą jakimś naturalnym, fajnym, zabawnym tekstem, od którego cała sala wybucha śmiechem. Czasem jednak jest wręcz przeciwnie, jakoś tak właśnie przesadnie teatralnie, co kiepsko działa w obrazie kinowym. I to nie jest wina aktorów, którzy naprawdę się starają, żeby złapać kontakt z publicznością, żeby skrócić do niej dystans. Zwłaszcza Paweł Domagała jako Marcyś, wokalista Exterminatora, najbardziej zdeterminowany by go reaktywować, którego wątek jest tak jakby osią całej opowieści. Pozostali też sobie radzą i próbują wycisnąć ze swoich ról ile się da, jak na przykład Piotr Rogucki, grający perkusistę Makara, wychodzącego na próby i koncerty z bezpiecznej przystani zakładu psychiatrycznego.
Niestety, brakuje w Gotowych na wszystko: Exterminator sprawności reżyserskiej, realizatorskiej i… dobrego prowadzenia fabuły. Film ma kiepskie tempo, zbędne wątki, mało rozwiniętych bohaterów i, przede wszystkim, tak jakby nie może się zdecydować czy właśnie jest komedią muzyczną, czy historią obyczajową, czy opowiastką o swojskiej, kojącej toksyczności małych miasteczek. Zabrakło fachowości. I budżetu. Na szczęście nawet mimo tego jest to kino pełne uroku, a do tego okraszone naprawdę solidną, dobrze dobraną i świetnie dopasowaną do scen muzyką, więc nie tylko się ogląda, ale nawet z przyjemnością niekiedy, śmiejąc się nie raz i nie dwa z żartów, które, dla odmiany, nie nawiązują do czynności fizjologicznych. Na ogół. Tyle, że mogło być lepiej. Powinno być lepiej. Gotowi na wszystko: Exterminator jest niestety jakieś trzydzieści czy czterdzieści lat za światowymi standardami dla tego typu filmów. Nie skreśla go to wcale, ba, na tle komediowej popeliny made in Poland to i tak się pozytywnie wyróżnia, ale… naprawdę chciałoby się zobaczyć, co by z tego mogło być, gdyby za film wzięli się bardziej doświadczeni producenci i dysponowali większym budżetem. Może wtedy wystarczyłoby na aranżacje…
A właśnie na nie czekałem przez cały film. Ktoś zmusza metalowców do grania „Kolorowych jarmarków” na festynie w głębokiej Polsce B? To metalowcy aranżują przebój Rodowicz tak, żeby były w nim szarże gitar, growl i by się okazało, że tak naprawdę od samego początku był o szatanie, prawda? Tyle, że nie. Bardzo mi tego brakowało, czegoś ostrzejszego, z werwą, no metalowego no. A gdy już w końcu rzeczywiście pojawiło się coś w ten deseń, w finale, to zostało niestety popsute wykonaniem nie na żywo, sztucznie całkiem. No szkoda. Ale to akurat, niestety, konsekwentnie wpisuje się w tezę, że temu skądinąd sympatycznemu, miejscami nawet uroczemu filmowi, którego obejrzenie na pewno nie będzie stratą czasu i pieniędzy, brakuje mocno jakiegoś konkretnego charakteru…
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!