Źle się dzieje w Białym Domu - recenzja piątego sezonu House of Cards

Piotr Nowacki
2017/06/04 17:00
0
0

Czy Frank Underwood zasłużył na wotum zaufania od widzów?

Piąty sezony House of Cards, flagowego serialu Netfliksa, nie ma przed sobą łatwego zadania. Czwarty sezon, chociaż wciąż był niezły, zaliczył zauważalny spadek jakości względem poprzednich, więc kredyt zaufania wśród fanów mógł zostać cokolwiek nadszarpnięty. Z drugiej strony na horyzoncie pojawił się godny konkurent - Designated Survivor z Kieferem Sutherlandem w roli głównej, który również skupia się na politycznych rozgrywkach w Białym Domu. Nie można też zignorować faktu, że wraz z kampanią wyborczą i prezydenturą Donalda Trumpa krajobraz polityczny uległ znaczącej przemianie - pytanie brzmi, jak House of Cards odnajdzie się w tych czasach. Źle się dzieje w Białym Domu - recenzja piątego sezonu House of Cards

Poprzedni sezon zakończył się u schyłku kampanii prezydenckiej. W finałowym odcinku czwartej serii Frank i Claire Underwood postanowili wypowiedzieć wojnę ICO (fikcyjnemu odpowiednikowi ISIL), aby podreperować słabnące wyniki sondaży. W piątym sezonie wykonano znienawidzony przeze mnie manewr, do którego czasami uciekają się serialowi scenarzyści. Często po dużym zwrocie akcji w finale sezonu, na początku kolejnego sytuacja deeskaluje i wracamy w mniejszyn lub większym stopniu do stanu uprzedniego. Tak było właśnie tutaj: okazało się, że wojny tak naprawdę nie ma, i wycofano się z tego pomysłu rakiem, tłumacząc to utknięciem wniosku w Kongresie i odpowiednich komisjach.

Kolejnym kontrowersyjnym posunięciem jest dalszy ciąg kampanii prezydenckiej. Zajmowała ona większość czwartego sezonu, a piąty rozpoczyna się na dwa tygodnie przed wyborami. Tych, którzy liczyli na szybkie rozwiązanie tego wątku, czeka rozczarowanie: wydarzeniom prowadzącym do dnia wyborów poświęcono kolejne cztery odcinki, a sama walka o fotel prezydencki kończy się mniej więcej w dwóch trzecich sezonu. Na szczęście wątek nie jest przedłużany na siłę, a pojedynek o najwyższe stanowisko w państwie jest najmocniejszym punktem całego sezonu. Poza tym długi okres serialowej kampanii prezydenckiej jest w pełni uzasadniony, jeśli zwrócimy uwagę, że w rzeczywistości jest ona również niedorzecznie długa - podczas gdy w innych państwach trwa zwykle kilka miesięcy, we Francji jest prawnie ograniczona do dwóch tygodni, to w Stanach Zjednoczonych może ona zajmować ponad półtora roku - ostatnią szacuje się na prawie 600 dni!

Niestety, inne wątki nie są równie mocne. Podczas gdy sama kampania została rozegrana świetnie, w pozostałych intrygach Underwoodowie postępują chwilami wręcz idiotycznie. Zgodnie z serialową tradycją, kolejne niewygodne osoby są pozbawiane życia, co w niektórych wypadkach było to moim zdaniem zupełnie niepotrzebne i służyło jedynie zaszokowaniu widza. Jednak zdecydowanie najsłabiej wypadł gambit Underwooda, który ujawniono w przedostatnim odcinku. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, powiem więc jedynie, że podejrzewam, że wielu widzów straci szacunek dla Franka po ujawnieniu jego “genialnego” planu.

Odnoszę też wrażenie, że House of Cards nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością. Ważnym elementem fabuły były nagrania kompromitujące konkretnych polityków, co, moim zdaniem, jest w pewnym stopniu anachroniczne. Myślę, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Trumpa zgodzą się, że kiedyś taka taśma, jak niesławne grab them by the pussy, byłaby pocałunkiem śmierci dla polityka. Jednak obecnie takie nagranie nie było w stanie wyrządzić Trumpowi poważnych szkód. Kiedy więc w House of Cards kariery polityków były niszczone przez zdecydowanie bardziej niewinne wypowiedzi, byłem w stanie to skwitować jedynie uśmiechem politowania.

GramTV przedstawia:

Obsada zawsze była mocną stroną House of Cards. Niektórych może więc zasmucić, że nie powraca obecny we wszystkich wcześniejszych sezonach Remy Danton, czyli tegoroczny laureat Oscara, Mahershala Ali. Z oczywistych względów nie wróciła także doskonała Ellen Burstyn w roli matki Claire, Elizabeth, a rola Larsa Mikkelsena (starszego brata Madsa) jako prezydenta Rosji Viktora Petrova została mocno zredukowana w porównaniu do poprzednich serii.

Na szczęście próżnię wypełniły inne kreacje. Niekwestionowaną gwiazdą piątego sezonu jest Patricia Clarkson (Zielona Mila, Dogville), która wciela się w rolę Jane Davis, podsekretarza handlu ds. handlu zagranicznego. Jednak wbrew temu, co może sugerować ten przydługi tytuł, Jane nie jest nudnym urzędnikiem wyższego szczebla. W rzeczywistości jest ekspertką od stosunków międzynarodowych, która bez problemu przyćmiewa sekretarz stanu (czyli amerykańskiego odpowiednika ministra spraw zagranicznych) Catherine Durant. Ambicją Jane nie jest jednak konkurowanie o jeszcze wyższe stanowiska - zamiast tego, próbuje sił w szalenie niebezpiecznej grze: chce zmanipulować największych manipulatorów Waszyngtonu, czyli małżeństwo Underwoodów. Oglądanie tego zakulisowego pojedynku to czysta przyjemność.

Inni członkowie obsady również nie zawodzą. Na plus trzeba odnotować Joela Kinnamana w roli Willa Conwaya, kontrkandydata Franka Underwooda w wyścigu o fotel prezydencki. Podczas gdy w poprzednim sezonie wyróżniał się swoją sztywnością, tym razem pokazuje dużo szerszy wachlarz emocji, co wychodzi zdecydowanie na plus. Nie trzeba też wspominać, że Kevin Spacey i Robin Wright w rolach głównych są jak zawsze perfekcyjni.

Mimo rozczarowujących dwóch ostatnich odcinków, piąty sezon House of Cards wciąż się świetnie ogląda. Nie da się jednak ukryć, że czas najwyższy kończyć przygodę Underwoodów z Białym domem. Jeżeli ten serial będzie sztucznie podtrzymywany przy życiu, jest duża szansa, że ilość tworzonych na siłę wątków i nielogicznych posunięć ze strony bohaterów będzie się piętrzyć, a serial będzie się zmieniał w swoją autoparodię. Liczę, że szósty sezon będzie również ostatnim - to może być ostatnia szansa na odejście w wielkim stylu.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!