O kryzysie japońskiej szkoły robienia gier mówi się od dawna. Głos w debacie zabrał zasłużony dla Capcomu i całej branży Keiji Inafune.
O kryzysie japońskiej szkoły robienia gier mówi się od dawna. Głos w debacie zabrał zasłużony dla Capcomu i całej branży Keiji Inafune.
W wywiadzie dla IGN Inafune powiedział:
- Niektórzy japońscy twórcy mówią, że z naszą branżą wszystko w porządku, ale to myślenie życzeniowe. Słowa nie wystarczą, musimy działać i to udowodnić. Jeśli wśród dziesięciu najlepszych gier roku nie będzie paru tytułów z Japonii, nie uda nam się to.
- Łudzę się, że Japończycy przełamują tę stagnację. Niestety rzeczywistość nie jest tak różowa. Widzę, że zaczynają zdawać sobie sprawę z problemu i wiedzą, że muszą to zmienić. Są świadomi konieczności nauki od zachodnich twórców, jeśli chcą sprzedawać gry za granicą. Nie wiedzą jednak co i jak zrobić. Co gorsza, przeszkadza im duma. W konsekwencji zostają na rodzimym rynku. -
Cóż, Inafune nie odkrywa Ameryki, ale to i tak trzeźwe spojrzenie, którego niestety brakuje większości japońskich wizjonerów. Mimo wszystko firmy z KKW nie radzą sobie aż tak źle jak wszyscy alarmują. Rzeczywiście, rzesze twórców zatrzymały się w końcówce lat 90-tych. Ich przełożeni znaleźli jednak wyjście z sytuacji - przeniesienie produkcji poza Japonię. Capcom czy Square Enix mają się świetnie (ci drudzy gorzej niż sobie tego życzą, lecz winne są tu wygórowane ambicje).
Ale nawet korzystający z przestarzałych rozwiązań autorzy nie mogą narzekać, bo stricte japońskie, nie przystające do zachodnich standardów gry mają rynek zbytu w ojczyźnie. W tej materii wiele się nie zmieniło, bo przecież nawet w czasach pierwszego PlayStation czy SNES-a nie wszystkie gry z Nipponu odnosiły sukces za granicą. Zresztą, najlepsi japońscy deweloperzy jak Hideo Kojima, Goichi Suda czy Hideki Kamiya nie narzekają. Robią dobre gry, które (zazwyczaj) sprzedają się przyzwoicie niezależnie od szerokości geograficznej.