Quentin Tarantino – „Grindhouse: Death Proof” - recenzja

Mastermind
2007/08/08 22:39

Zabawna (?) masakra na szosie

Zabawna (?) masakra na szosie

 Zabawna (?) masakra na szosie, Quentin Tarantino – „Grindhouse: Death Proof” - recenzja

Tarantino nie przestaje fascynować. Sztubacka radość, jaką sprawia mu robienie filmów udziela się widzom.

Zjawisko zwane „grindhouse” ma typowo amerykański rodowód. Tak nazywano podrzędne kina, które w latach 60., 70. i wczesnych 80. prezentowały na podwójnych, a czasem potrójnych seansach niskobudżetowe tzw. “exploitation films”. Były to dzieła klasy C – niezwykle brutalne, krwawe i przesiąknięte seksem. Pokazy grindhause’owe, organizowane również w kinach samochodowych, trwały zazwyczaj od zmierzchu do świtu (tak, tak - tytuł filmu Rodriqueza – From Dusk Til Dawn – jest jawnym nawiązaniem do tamtych czasów!), a twórcy uważani dziś za kultowych, tacy jak David Cronenberg, Wes Craven oraz nieco zapomniany Sean S. Cunningham zaczynali właśnie swoją przygodę z celuloidową taśmą od “exploitation films”. Gdy dodać do tego fakt, że dziełka owe miały nawet swoje podgatunki (np. Biker, Kung-Fu, Zombie), widać wyraźnie z jak szerokim i głęboko zakorzenionym w amerykańskiej kulturze masowej zjawiskiem mamy do czynienia. Zjawiskiem, z którego zarówno Tarantiono (Death Proof) jak i Rodriguez (Planet Terror) czerpią pełnymi garściami, bawiąc się przy tym znakomicie. Wprawdzie tytuły takie jak Gator Bait, Supervixens oraz The Wild Angels niewielu coś mówią, a i większość subtelnych aluzji z Death Proof polski widz zapewne przegapi, ale... nie ma wcale czego żałować. Film broni się nawet bez tego.

„Śmiercioodporny” to bowiem ponad dwie godziny znakomitej rozrywki. W typowo tarantinowskiej mieszance otrzymujemy i widowiskowe, często przełamujące konwencję sceny akcji (pościgi samochodowe realizowane bez użycia efektów specjalnych), i to, co u reżysera zawsze znakomite – bezbłędne, a zarazem obłędne dialogi. Całość podana została w formule kpiarsko-prześmiewczo-humorystycznej z dodatkowymi elementami pastiszu i garścią autocytatów. Przerażająco głupia i naiwna, a przez to zabawna, jest już sama fabuła. W pierwszej części śledzimy losy kilku dziewczyn, które pragną zabawić się w drodze do letniskowego domu matki jednej z nich. W trakcie podróży wpadają na typa spod ciemnej gwiazdy, Stuntmana Mike’a. Grający go Kurt Russell mówi o sobie z taką estymą, że tłumaczenie jego imienia na banalne Kaskader Mike wydaje się profanacją, stąd pozwólcie pozostać przy Stuntman Mike...

Facet okazuje się kompletnym świrem i bezwzględnym mordercą. W swojej podrasowanej, kaskaderskiej - jakże by inaczej - gablocie z trupią czachą na masce urządza dziewczętom krwawą rzeźnię. Przy tej okazji nie obędzie się oczywiście bez śmigających niczym kaczki w powietrzu urwanych kończyn, poharatanych szkłem twarzy i poprzecinanych kawałkami kruszonej blachy głów. Jednak przemoc i elementy gore, jak zawsze u Tarantino, wzięte są w ogromny nawias. W drugiej części filmu śledzimy losy innych czterech lasek, które chcą spełnić marzenie przyjaciółki. Zoe nie może doczekać się przejażdżki Dodge’em Challengerem rocznik 1970. Traf chce, że w czasie ekscytujących manewrów na masce samochodu, dziewczyny atakuje poznany już wcześniej Stuntman Mike. Jednak tym razem spotkanie zakończy się dość nieoczekiwanie.

Tyle fabuły – resztę zostawmy widzom. Uprzedzamy jednak, że na najniższym poziomie interpretacyjnym – fabularnym właśnie – banał goni banał. Jest to jednak, rzecz jasna, efekt zamierzony, bo Tarantino jak wiadomo lubuje się w konstrukcjach wielopłaszczyznowych. Nie inaczej jest w przypadku Death Proof. Można na przykład dyskutować o problemach feminizmu, które film porusza. Warto zauważyć, że niemal wszystkie bohaterki są niezwykle silne również w męskim tego słowa znaczeniu i nie jest to w żadnym wypadku poza. Znajdzie się kilka ciekawych wątków, które poruszają aspekty rasowe. Interesująca w kontekście Death Proof jest, rzecz jasna, rozmowa o fenomenie „grindhouse”, dla którego dzieło Tarantino staje się hołdem i komentarzem jednocześnie. Jednakże jednym z przyjemniejszych zajęć wielbiciela twórczości zakręconego amerykańskiego reżysera, może być śledzenie odwołań i nawiązań do filmów - również jego autorstwa, choć nie tylko. Wymieńmy tylko parę przykładów, żeby pokazać, że Death Proof rzeczywiście da się interpretować na wielu płaszczyznach.

Bezustannie (od pierwszej sceny!) powraca znany fetysz Quentina – kobiece stopy. Żółta kolorystyka kilku scen (w tym kolorystyka ubrań) kojarzy się jednoznacznie z Kill Billem. W scenie na stacji benzynowej komórka bohaterki odzywa się melodią Bernarda Hermansa Twisted Nerve, którą słyszeliśmy w poprzednim dziele reżysera. Uważni widzowie wyśledzą burgery z sieci „Big Kahuna”, papierosy marki „Red Apple” oraz usłyszą – w scenie w barze – numer Misirlou (to z kolei Pulp Fiction). Szeryf zwraca się do drugiego funkcjonariusza zwrotem „synu numer jeden” (znowu Kill Bill). Tarantino cytuje jednak nie tylko siebie. Fragment poematu Roberta Frosta, którym posługuje się Stuntman Mike, po to by Butterfly zatańczyła dla niego, jest bezpośrednim nawiązaniem do Telefonu z Charlesem Bronsonem. Tam, jak pamiętamy, służył jako hasło do zabijania - tutaj, co ciekawe, też można go w ten sposób analizować.

Z kolei tablice rejestracyjne na samochodzie Stuntmana Mike’a są identyczne, jak w Fordzie Mustangu Fastback, którym Steve McQueen jeździł w Bullittcie. Tarantino bezustannie cytuje również Znikający punkt i Pojedynek na szosie, a w którymś memencie robi nawet ukłon w stronę twórczości Wong Kar Waia i Takeshi Kitano. Film pełen jest odniesień do reklamówek, komiksów, a nawet teledysków. Tarantino uwielbia bawić się i droczyć z widzem. Owe igraszki sprowadzają się również do tego, że reżyser, a w tym wypadku także operator, pomija kilka klatek filmowych, lub całych sekwencji, gubi ostrość obrazu oraz kolor. Widz zapoznany z estetyką grinhouse’ową szybko złapie, że zabieg to specjalny. Stare, zniszczone, wielokrotnie wyświetlane kopie grindhause’owych klasyków też pełne były takich mankamentów. Te - w gruncie rzeczy sztubackie - zabiegi reżysera mają sporo uroku i sprawiają, że widz czuje pewną więź z artystą, jeśli oczywiście odnajdzie wskazane przez niego tropy.

Każdy film Tarantino to również olśniewające popisy aktorskie. W Death Proof nie mogło być inaczej. Kurt Russell jest klasą samą w sobie i chociaż jego najlepszą rolą pozostanie bez wątpienia Snake Plissken z Ucieczki z NY i Ucieczki z LA, to występ w Death Proof widzowie zapamiętają bez wątpienia. Jest za co. Wyluzowany, autoironiczny, uwodzicielski i szarmancki, a jednocześnie przerysowany sadysta Stuntman Mike w jego wykonaniu przykuwa uwagę od pierwszego momentu. Warto dodać, że Russell doskonale potrafi zagrać dialogi napisane przez Tarantino. A mają one, jak wiadomo, specyficzną melodykę, którą nie każdy aktor potrafi oddać równie dobrze. Na szczęście w Death Proof nie gorzej radzą sobie również panie. Quentin swoim zwyczajem powołał do życia charaktery bardzo krwiste (by nie powiedzieć krewkie), a aktorki sprostały wymaganiom. Zresztą nie tylko aktorki - Zoe Bell, nowozelandzka kaskaderka, która w Kill Billu dublowała Umę Thurman, gra tu pierwsze skrzypce i radzi sobie rewelacyjnie. Jak widać szkoły aktorskie nie są wymagane. Wystarczy podpatrywać mistrzów.

Na ekranie pojawia się również Sydney Tamiia Poitier - córka nagrodzonego Oscarem Sidneya Poitier. Rozkapryszona Jungle Julia w jej wykonaniu jest uwodzicielsko piękna i nieprzyzwoicie zgrabna. Z kolei znana z seriali CSI oraz 24 godziny Vanessa Ferlito, jak żadna inna aktorka pasuje do roli zawstydzonej, ale w gruncie rzeczy pożądającej męskiego uznania Butterfly. A są jeszcze: Marcy Harriell czy Rosario Dawson, którą pamiętamy chociażby z Sin City. Wszystkie panie (również te nie wymienione) znakomicie prowadzone przez reżysera dokonują na ekranie prawdziwych cudów.

Na marginesie warto jeszcze wspomnieć, że europejscy widzowie otrzymują wersję o ponad 30 minut dłuższą od amerykańskiej. Jest to nie tylko miłe, ale najzwyczajniej wzbogaca oglądany materiał. Wśród dodatkowych scen znalazła się choćby ta na stacji benzynowej, w której Abernathy kupuje kobiecy magazyn Allure, wykorzystany później przy umowie w sprawie Challengera. Drugim dodatkiem jest scena, w której Stuntman Mike łaskocze stopy Abernathy, co z kolei wyjaśnia, dlaczego dziewczyna rozpoznaje go nieco później. Z kolei zupełnie niezrozumiałym zabiegiem polskiego dystrybutora (a może właścicieli kin?) jest pominięcie trailerów fikcyjnych “exploitation films”, które poprzedzają amerykańskie seanse. Te kilkuminutowe sekwencje to prawdziwe perełki przygotowane przez lubianych twórców – m.in. Roba Zombie (Werewolf Women of the SS), Edgara Wrighta (Don’t), Eli Rotha (Thanksgiving) i kilku innych. Niezależnie jednak od sposobu dystrybucji (w Stanach oba filmy – Death Proof i Planet Terror - pokazywaną są jeden po drugim, jak przystało na grindhouse) najnowsze dzieło Quentina trzeba zobaczyć. Ciężko porównywać je z poprzednimi dokonaniami reżysera, bo reprezentuje zupełnie inny gatunek. Jednak wydaje się, że przewrotności i skłonności do specyficznego humoru reżyserowi nie ubyło.

GramTV przedstawia:

Plusy: + tarantinowskie dialogi + humor + nawiązania do klasyki Minusy: - brak fikcyjnych zapowiedzi filmowych - nie wszystkim się spodoba Tytuł: Grindhouse: Death Proof Reżyser: Quentin Tarantino Scenariusz: Quentin Tarantino Zdjęcia: Quentin Tarantino Muzyka: brak danych Obsada: Kurt Russell, Michael Parks, Rosario Dawson, Sydney Tamiia Poitier, Mary Elizabeth Winstead i inni Produkcja: USA, 2007 Dystrybucja: Kino Świat Strona WWW: tutaj

Komentarze
24
dark_raziel
Gramowicz
13/09/2007 00:52

Ktoś może powiedzieć, że ten film jest warty obejrzenia ze względu na nawiązania do innych filmów. Ale po co? Lubisz inne filmy Tarantino? To oglądaj je? Po co tracić czas na zbiór nawiązań? no chyba, że ktoś lubi rozrywkę w stylu "gdzie jest Wally?" W przeciwnym wypadku lepiej poświęcić ten czas na coś bardziej produktywnego, jak chociażby obcięcie paznokci.

dark_raziel
Gramowicz
13/09/2007 00:49

Najgorszy film Tarantino - zapłaciłem 14 złotych, żeby obejrzeć co? 90 minut babskiego gadania! Tak wygląda piekło - słuchasz jak panienki pie...gadają o totalnych, babskich głupotach. Mózg puchnie, a ty chcesz wbić sobie własny palec w mózg przez nos. Odradzam - chyba że na DVD, gdzie możecie przewinąć najpierw na scenę tanca w barze, pierwszy wypadek, a potem na końcową scenę z samochodami. Wychodzi jakieś 30 minut kina. Czy warto wydać na to kasę? Nie.

Usunięty
Usunięty
24/08/2007 10:42

Nie słyszałem nic o tym filmie ale dla mnie mało interesujący...




Trwa Wczytywanie