Assassin z Sherwood - recenzja filmu Robin Hood: Początek

Joanna Kułakowska
2018/12/08 23:00
1
0

Robin Hood: Początek nie przypadł do serca krytykom, wielu widzów również wkłada sporo serca w krytykę... Czy rzeczywiście jest aż tak źle?

Historie wałkujące najróżniejsze pomysły na temat „prawdziwego” pochodzenia, przeżyć, celów i motywacji słynnego banity są niemal tak liczne, jak drzewa w lesie Sherwood. Mieliśmy już opowieści i na poważnie, i z przymrużeniem oka. Oglądaliśmy i szlachcica, i włościanina, a nawet człeka z gminu, który musiał przyjąć tożsamość szlachetnie urodzonego. Podsuwano nam i odjechane bajki, i obrazy, których twórcy starali się trzymać historycznych realiów. Dziś mało kto pamięta, że Saracen towarzyszący angielskiemu buntownikowi to względnie nowy wynalazek, w gruncie rzeczy wrósł w legendę – stając się jej nieodzownym romantycznym elementem – od czasu serialu Robin z Sherwood, kiedy to żywiołowa reakcja testowej publiczności dała producentowi i reżyserowi do zrozumienia, że Nasir ma zostać w kolejnych odcinkach zamiast zostać uśmiercony. Robin Hood: Początek (ang. Robin Hood), którego reżyserem jest Otto Bathurst, stanowi z kolei wersję w konwencji całkowicie postmodernistycznej, włącznie z tym, że nieraz dochodzi do sprytnego zespolenia różnych postaci w jednego bohatera, a zamorski przybysz ma rolę pogłębioną. Pełni on bowiem funkcję zapalnika, a potem motoru działań Robina, który inaczej nie przejawiałby aż tak wolnościowych inklinacji.

Assassin z Sherwood - recenzja filmu Robin Hood: Początek

Anachroniczne połączenie różnorakich składników w celu podkreślenia podobieństwa osób i wydarzeń z przeszłości do problematyki czasów współczesnych albo modyfikacja konwencji i sposobu realizacji, aby dopasować się (z różnym skutkiem) do zmian społecznych kształtujących inne przyzwyczajenia odbiorców, to rzecz nienowa. Tak było chociażby w przypadku filmów Robin Hood: Książę złodziei Kevina Reynoldsa i Robin Hood Ridleya Scotta, a także bardzo eklektycznych utworów jak Maria Antonina Sofii Coppoli i Król Artur: Legenda miecza Guya Ritchiego (recenzję można przeczytać tutaj), czy wreszcie serialu Peaky Blinders, z którego znany jest Otto Bathurst. Jego Robin Hood: Początek to postmodernistyczna hybryda gatunkowa, zarówno w sensie czysto filmowym, jak i różnych mediów – gier video i komiksów – podobnie jak wspomniany mit arturiański w wizji Ritchiego. Warto też wspomnieć, że Bathurst przedstawia historię, która miała mieć miejsce, zanim Robin z Loxley wylądował jako legendarny Robin z Sherwood. Stąd ten Początek w polskim tytule.

Pierwsze wrażenie prezentuje się zgoła dziwacznie – widzimy coś, co kojarzy się z rozpaczliwym, siermiężnym i kwaśnym kiczem, który emanował np. z odcinków Nowych przygód Robin Hooda, pojawia się wręcz myśl: Ło matko, bardziej realistyczne stroje mieliśmy na LARP-ach w latach 90.! Parę chwil później można już odetchnąć z ulgą. Po pierwsze kostiumy same z siebie wyglądają lepiej, po drugie zamysł kostiumografa Juliana Daya staje się jasny – odzież naszych bohaterów to wariacje na temat mody z ostatnich dwóch czy trzech dekad, tyle że w klimacie pseudośredniowiecznym (podobny styl dał się zauważyć w Obłędnym rycerzu Briana Helgelanda), albo też – patrząc z drugiej strony – mocno uwspółcześnione fantasy. Pikowany płaszcz, a potem kurtka Robina, skórzany płaszcz Szeryfa z Nottingham, kreacje Marian... Podobnie wygląda sprawa z synkretyczną scenografią Jeana-Vincenta Puzosa, gdzie architektura z XVIII wieku i swego rodzaju steampunkowe, ociekające złotem wnętrza mieszają się z nader współczesnymi fawelami i ogromną, mroczną kopalnią, w której rewolucja przemysłowa spotyka się z ogniem Mordoru. Groteskowe sceny, gdy Robinowi wręczają wezwanie albo gdy udaje się on na bankiet dla polityków i nowobogackich, na którym niechybnie rozbawi nas niby-średniowieczny design ruletki... Wszystko to ma nam uzmysłowić, że fabuła filmu Robin Hood: Początek wcale nie rozgrywa się w konkretnym miejscu i czasie, ale w surrealistycznym Wszędzie i Nigdzie, w wiecznym, magicznym Teraz, a może i Zawsze.

Opowieść Bathursta rozpoczyna się w chwili, gdy tajemnicza dziewczyna wkrada się do posiadłości Robina (Taron Egerton), próbując, ni mniej, ni więcej, tylko wykraść mu jednego z wierzchowców. Szlachcic nakrywa ją na próbie owego niecnego uczynku, jednak jako niespecjalnie przejmujący się dobrami luksusowymi bon vivant postanawia darować występek, przy okazji uskuteczniając tani podryw (cóż, lepiej znieść tani podryw przystojniaka i zobaczyć, co z tego wyniknie, niż wylądować w kazamatach Szeryfa). Niedoszła złodziejka to oczywiście Marian (Eve Hewson) – jakkolwiek by to w języku polskim nie brzmiało (jednak pisownia Marion jawi się w naszym kraju nieco lepiej) – w Robin Hoodzie: Początku nie „lady”, lecz twarde i bystre dziewczę z ludu. Naturalnie love story rozkwita, ale sielanka nie trwa zbyt długo. Panicz Loxley zostaje wezwany na III Krucjatę, bez możliwości wywinięcia się z uciążliwego zaszczytu. Tam przechodzi krwawe piekło i widzi rzeczy, które uznaje za tak złe, że pod wpływem emocji dokonuje czynu szlachetnego, acz wielce nierozważnego – wbrew logice i instynktowi próbuje uratować jednego z jeńców. Ma więcej szczęścia niż rozumu i trafia z powrotem do domu. Na miejscu okazuje się, że wszyscy mają go za martwego – majątek został zarekwirowany, Marian związała się z młodym politykiem Willem (Jamie Dornan), ulubieńcem biedoty, a wierchuszka pobiera coraz większe podatki na cele wojenne. Jednakże jest i szczęście w nieszczęściu (choć na początku chłopak sądzi, że to również rodzaj przekleństwa) – otóż ktoś wsiadł za nim na statek, uznawszy go za człowieka, który wyżej ceni wolność, sprawiedliwość i walkę w słusznej sprawie niż bezpieczeństwo, pieniądze lub zaszczyty. Koniec końców Yahya Ibn Umar (Jamie Foxx) zostaje jego mentorem, zmieniając i tak sprawnego młodzieńca w istną maszynę do zabijania na modłę assassina.

GramTV przedstawia:

Otrzymujemy następnie historię na wariackich papierach, w której nasi bohaterowie odkrywają mroczną intrygę włodarzy Nottingham, a Robin staje się zarzewiem wręcz rewolucji społecznej, kiedy to prości ludzie zaczynają rozumieć, że jedynym sposobem na uwolnienie się od próżnej arystokracji i kleru, który wiarę dawno zamienił na mamonę, a kościoły obrócił w skarbce i siedliska grzechu, jest walka o swoje, a nie godzenie się na wszystko w nadziei, że może w końcu tamci zostawią ich w spokoju. Obraz Robin Hood: Początek cechuje całe mnóstwo mrugnięć odnośnie współczesności, ukłonów w stronę znanych filmów oraz sekwencji odwołujących się do przygodowych gier akcji (action adventure). Mamy tu ten sam schemat sekretnej tożsamości co w przypadku filmów o superbohaterach – Robin Loxley w niniejszym filmie przypomina Bruce'a Wayne'a. Są tu bardzo pomysłowe walki, wielkie wrażenie robią oczywiście sztuczki z łukiem, ale bitkom, szermierce i widowiskowym podpaleniom też nic się nie da zarzucić. Choreografia i dynamika tych scen przypomina serię Assassin’s Creed, który to efekt pogłębia charakterystyczny kaptur bohatera (w zasadzie widz aż czeka na skok wiary). Występują również szalone gonitwy, gdzie naturalnie mamy do czynienia z końmi i wozami, ale sposób realizacji ewidentnie odwołuje się do samochodowych pościgów z filmowego cyklu Taxi Luca Bessona oraz taśmociągu Szybcy i wściekli (można się też doszukać inspiracji w spektakularnym wyścigu rydwanów przedstawionym w Ben Hurze Williama Wylera). Kolejne kwestie godne uwagi to trening Robina, który kojarzy się z wyciskiem, jaki otrzymał Rocky Balboa, albo walka podczas krucjaty, czyli przerobione na wersję fantasy ikoniczne sceny rodem z dramatów wojennych, których akcja toczy się na Bliskim Wschodzie – mamy nawet zdobywanie gniazda karabinu maszynowego, gdzie za ten ostatni robi wielka kusza ze specjalnym mechanizmem.

Robin Hood: Początek luźno odwołuje się do całego spektrum brudów politycznych – pewnie stąd zabawa taglinem: Znasz legendę, odkryj prawdę. Można tu dostrzec odniesienia do protestów w Irlandii Północnej, strajków robotniczych, wojny w Zatoce Perskiej czy wycieków na temat finansowania przez rozmaite agencje terrorystów lub reżimów, wykorzystywania religii jako instrumentu politycznego albo klasycznej propagandy w celu utrzymania władzy w myśl zasady „stwórz wroga i zaproponuj rozwiązanie”. Motywem przewodnim filmu Bathursta jest w zasadzie banał: Na całym świecie ci, których wypaczyła posiadana władza, zrobią wszystko, by ją utrzymać; bogacze zrobią wszystko, żeby nachapać się jeszcze więcej, a zapłacą za to zwykli ludzie, którzy staną się mięsem armatnim albo zostaną pozbawieni ostatniego grosza – trzeba więc się bronić. Obraz epatuje frazesami... Ale co z tego? Praktycznie każdy utwór o zrywach narodowowyzwoleńczych bądź po prostu wyzwoleńczych, powstaniach ludowych, buntach, walce z opresją lub protestach społecznych wręcz nie obejdzie się bez banałów i frazesów. Każde chwytliwe hasło wzywające do boju automatycznie stanowi taki czy inny truizm. Film jest z premedytacją przerysowany, podobnie jak adaptacja komiksu V jak Vendetta w reżyserii Jamesa McTeigue’a, co podkreślają komiksowe kadry umieszczone na końcu – i ma to swój urok. Dlatego nie drażni np. fakt, że braciszek Tuck (Tim Minchin) zostaje okrutnie wyśmiany i obrażony za odwołanie się do Biblii przez... kościelnych dostojników. Większość elementów zagrała tu dobrze, chociażby podobieństwo motywów do Gun City Daniego de la Torre (spór polityczny między ludową frakcją gołębi i jastrzębi przypomina anarchistyczny rozłam w wyżej wymienionym filmie).

Nie znaczy to jednak, że w ogóle brak miejsc, gdzie reżyser i scenarzysta po prostu przedobrzyli – obiektywnie miodna scena przemowy Szeryfa (Ben Mendelsohn), skądinąd świetnie pokazująca polityczną manipulację, okazuje się niestrawna i bezczelna, wziąwszy pod uwagę kontekst naszej rzeczywistości i islamski terroryzm, który niezależnie od źródeł zbiera swoje żniwo. Jeśli chodzi o wady obrazu, jaki oferuje Otto Bathurst, trzeba wspomnieć jeszcze raz otwierającą sekwencję, która jest po prostu kwintesencją kiczu i z jednej strony kwaśnego, z drugiej zaś przesłodzonego absurdu. Ponadto nie zagrał trójkąt Robin-Marian-Will. Ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że dziewczyna na serio przeżywa jakieś rozterki, czy powrócić w ramiona „zmartwychwstałej miłości”, czy zostać z kimś niby też dla niej ważnym – w ogóle nie istnieje chemia między Eve Hewson a Jamiem Dornanem. Świetnie prezentuje się za to więź między Robinem a jego mentorem. Czuje się, że Saracen jest zaskoczony tym, iż jego wróg wykazał się taką postawą, darzy go podziwem, ale i tak młody Anglik pierwotnie miał stanowić jedynie narzędzie zemsty – dopiero z czasem stał się przyjacielem, a nawet synem, dla którego ten pierwszy jest w stanie się poświęcić. Czuje się również, że Taron Egerton i Jamie Foxx świetnie bawili się na planie. Interesująco wypadł Ben Mendelsohn jako polityczne zwierzę, makiaweliczny cynik, którego jednak nie sposób całkiem znienawidzić, gdy dowiemy się już o jego przeszłości, a także brutalny, zniszczony wojnami weteran Guy Gisborne (Paul Anderson, którego znamy z Peaky Blinders). Reszta wykonawców wypada przeciętnie.

Generalnie Robin Hood: Początek to zwariowany spektakl, na którym można się setnie ubawić, pod warunkiem jednak, że nie oczekujemy braku heroicznych truizmów ani wierności realiom historycznym. Muzyka Josepha Trapanese’a stanowi znakomitą ilustrację do kolejnych scen, a zdjęcia George’a Steela zachwycają ujmowaniem perspektywy oraz uwypukleniem dynamiki walk i innych kaskaderskich popisów. Zdecydowanie lepiej się to przyswaja pod względem przerysowanych wolnościowych zapędów niż film Assassin’s Creed Justina Kurzela (zrecenzowany tutaj). Tak więc nie, nie jest aż tak źle.


Robin Hood: Początek to film dla Ciebie, jeśli lubisz przygodowe gry akcji i świetnie bawisz się wyczynami bohaterów serii Assassin’s Creed.

Komentarze
1
Nalfein
Gramowicz
09/12/2018 21:32

Czyli kolejna politycznie poprawna kupa, gdzie Araba gra czarny Amerykanin. Byłe by było łubudubu przez 2 godziny w kinie i nikt nie myślał za dużo po wyjściu z tegoż.