Obchodzimy dziś 72 rocznicę D-Day. Na sukces operacji złożyło się sporo rzeczy, których raczej nie uświadczymy w grach dotyczących II wojny światowej.
Gdy słyszymy hasło D-Day, czy po prostu lądowanie w Normandii, widzimy zwykle sceny z Szeregowca Ryana albo podobne klisze: barki desantowe, wysypujący się z nich żołnierze, zaporowy ogień z bunkrów Wału Atlantyckiego. Nic w tym dziwnego, sama inwazja była potwornym wysiłkiem logistycznym i pochłonęła życie wielu dzielnych chłopaków. Choć może trudno wam w to uwierzyć, ten brutalny scenariusz był niemalże najlepszym z możliwych. Tysiące ludzi przez ponad rok dbały, by lądowanie poszło tak gładko. Bo mogło być tylko gorzej. Wał Atlantycki liczył sobie 3862 kilometrów i na odcinkach najbliższych Wyspom Brytyjskim zwykle był lepiej ufortyfikowany. Zaś w pełni obsadzony i wzmocniony powstrzymałby całkowicie siły inwazyjne, będące liczebnie odpowiednikiem sześciu dywizji.
Jedynym, co naprawdę poszło nie tak, była zmiana pogody. W jej wyniku cześć desantu wylądowała w nieco innym miejscu niż zakładano. Jeśli jednak myślicie, że wystarczyło poczekać dzień czy dwa, to się mylicie. Na okno inwazyjne składało się znacznie więcej elementów niż tylko wiatry, zachmurzenie i burze. W kanale La Manche bardzo ważnym czynnikiem są pływy, a co za tym idzie fazy księżyca. Jeśli do nich dodamy konieczność zapewnienia odpowiednich warunków nocnemu lądowaniu spadochroniarzy, okazuje się, że takie okienka stanowiły zaledwie kilka dni w każdym miesiącu. A każde przesunięcie daty inwazji mogło zagrozić temu, co zapewniało jej szanse powodzenia. Była to zaś misternie utkana peleryna z intryg, podstępów i kłamstw, której stworzenie zajęło wiele, wiele miesięcy.
Operacja XX (Double Cross)
Pierwszym krokiem, mało znanym, choć znaczącym nie tylko dla operacji Neptun (to nazwa kodowa lądowania w Normandii), była bezprecedensowa akcja przeprowadzona przez MI5, czyli brytyjski kontrwywiad cywilny. Bezpośrednio kierował nią Sir John Cecil Masterman, modelowy brytyjski dżentelmen: sportowiec, uczony i pisarz w jednym. Jak się okazało, przy okazji też błyskotliwy mistrz szpiegów. O ile bowiem od wybuchu wojny kontrwywiad brytyjski całkiem nieźle sobie radził ze szpiegami z Abwehry i SD, to dopiero brawurowy plan Mastermana oraz Szkota Thomasa Argylla Robertsona (dla odmiany modelowego agenta – charyzmatycznego playboya) zmienił mistrzowską obronę w informacyjny kontratak.
Na początku wojny po prostu wychwytywano w urzędach pocztowych listy zawierające wiadomości ukryte za pomocą steganografii i potem namierzano samych agentów. Gdy Niemcy zaczęli przybywać z nadajnikami radiowymi, namierzano transmisje. A czasem nie było trzeba tego robić, bo raz, że Wyspiarze byli wyczuleni na pojawianie się w ich cichym miasteczkach jakichś obcych, a dwa, że złamanie Enigmy ogólnie czyniło z tajnych operacji przerzutowych zwykłe farsy. Niedoszłe gwiazdy wywiadu niemieckiego lądowały w specjalnym ośrodku, prowadzonym przez uznanego speca od przesłuchań. Gdy rozpoczęto operację XX, po prostu weryfikowano ich dokładniej i wybierano kandydatów na podwójnych agentów. Następnie karmiono ich mało ważnymi, ale prawdziwymi informacjami, by Berlin uważał, iż siatka pracuje świetnie i nie trzeba już nikogo dosyłać. To właśnie ci podwójni agenci stali się jednym z filarów dezinformacji, gdy nadszedł czas przygotowań do desantu...
No i teraz się zastanówmy, jak to oddać w grze. W globalnych strategiach, takich jak chociażby seria Hearts of Iron (swoją drogą w Paradoksie też pamiętają o rocznicy D-Day i na dziś ustalili premierę czwartej odsłony), mechanizmy szpiegostwa bywają rozbudowane, ale raczej nie do stopnia podwójnych agentów. Czyli działanie kończy się na rutynie, która poprzedzała operację XX. Zaimplementowanie bardziej rozbudowanych elementów jest po prostu trudne i niepotrzebnie komplikowałoby i tak złożony model rozgrywki. Można by zrobić grę typowo szpiegowską, w stylu rosyjskiej serii Death to Spies, ale szczerze mówiąc niewiele w tym wyłapywaniu niemieckich szpiegów było sytuacji wystarczająco dramatycznych, by bez specjalnego ubarwiania przenieść to do gry. No może historia Gösty Caroli, która zwiodła swego opiekuna z MI5, próbowała go udusić i uciekła na motocyklu, którym jednocześnie wiozła kajak, by przepłynąć na nim kanał La Manche. Z tym że zaliczyła wywrotkę wprost pod nogi zwykłego policjanta...
Operacja Bodyguard
Nazwa tej operacji nawiązuje do wypowiedzi Winstona Churchilla o tym, że podczas wojny prawda jest tak cenna, iż zawsze muszą jej jako ochroniarze towarzyszyć kłamstwa. Prawda o lądowaniu w Normandii była zaś cenna w takim stopniu, że tych ochroniarzy przydzielono jej całą armię. Brytyjczycy już od jakiegoś czasu odnosili spore sukcesy w robieniu Niemców w konia. Bardzo wiele nauczyli się podczas operacji w Afryce, trochę tak jakby z konieczności. Zresztą o tym, jak wykuwała się brytyjska szkoła oszustwa wojennego opowiadaliśmy z Myszastym w 5 i 6 odcinku serii Misja Afryka. Tym razem skala była niespotykana, bo trzeba było ukryć siły mające docelowo liczyć sto sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy! Na dodatek wróg powinien dać się przekonać, że podobnego rozmiaru (lub nawet większe) wojska szykują się do uderzenia gdzie indziej.
Do budowania fałszywej armii zatrudniono mnóstwo specjalistów i nie zapomniano nawet o najmniejszych detalach, bez których Niemcy mogliby stać się podejrzliwi. Ponieważ Berlin przeprowadził analizy, z których wynikało, iż na czele wojsk inwazyjnych będzie stał George Patton, generał ze swadą wcielił się w tę rolę. Wraz ze specjalnie przygotowanym sztabem zarządzał swoją nieistniejącą armią, czyli słał w eter rozkazy (szyfrowane oczywiście) i utrzymywał kontakt z rozmaitymi podległymi mu siłami, składającymi się zwykle z radiooperatora i kilku wesołków. Armia składała się z atrap barek desantowych zgrupowanych u ujścia Tamizy, wykonanych z opiętych płótnem stalowych szkieletów, równie prawdziwych samolotów i gumowych, nadmuchiwanych czołgów Shermann, które przenoszono z miejsca na miejsce pod osłoną nocy. Potem grupy speców biegały ze specjalnymi rolkami, by samoloty zwiadowcze wroga mogły widzieć ślady gąsienic towarzyszące tym przemieszczeniom.
GramTV przedstawia:
Szkieletowy kontyngent dbał, by widoczna była również piechota, a lokalne gazety publikowały sfabrykowane wiadomości, związane z obecnością tylu amerykańskich żołnierzy w okolicy. W tym moje ulubione, dotyczące sporadycznych ślubów Jankesów z brytyjskimi dziewczynami. Przypomnijmy, że cała niemiecka agentura na wyspach od dawna chodziła na smyczy MI5 i skrupulatnie potwierdzała podejrzenia niemieckiego dowództwa, że to właśnie u ujścia Tamizy szykuje się do ataku amerykańska armia. No, a skoro właśnie tam siedzieli, to logicznym było, iż atak nastąpi na odcinku Pas-de-Calais, po drugiej stronie przewężenia kanału La Manche. Tu jednak pojawił się problem, bo choć była to najkrótsza droga na kontynent, to jednocześnie Niemcy mieli tu jeden z najlepiej ufortyfikowanych fragmentów Wału Atlantyckiego...
Dlatego lotnictwo brytyjskie rozpoczęło nieco przed datą inwazji intensywne naloty na te fortyfikacje. Niemcy byli więc już pewni, że atak nastąpi tam. Nie wiedzieli kiedy, ale zdrowy rozsądek mówił, iż na pewno niedługo, ale jeszcze nie w tym momencie. Bowiem wiedzieli doskonale, że głównodowodzący alianckich sił lądowych, czyli Bernard Law Montgomery, odbywa podróż po zgrupowaniach sił w rejonie morza Śródziemnego. Tyle, że tak naprawdę był to australijski porucznik M.E. Clifton James, przed wojną z zawodu aktor. Spędziwszy kilka dni z Montgomerym nauczył się wszelkich jego charakterystycznych gestów, manier i powiedzonek, a z wyglądu i tak go do złudzenia przypominał. Kiedy porucznik James odbywał aktorskie tournee swego życia na południu, na północy prawdziwy głównodowodzący dopinał na ostatni guzik plany inwazji.
Swoją drogą sporo napisałem o amerykańskiej armii Pattona, ale na wszelki wypadek istniała jeszcze druga, bardziej brytyjska, dowodzona przez kolejnego wesołego jajcarza, generała MacLeoda. Stacjonowała w Szkocji, składała się tak samo z płótna, gumy i dykty, a ewidentnym jej celem była Norwegia, czyli północnowschodnia końcówka Wału Atlantyckiego. Jeśli myślicie, że gra w „głupiego Jasia” z Niemcami się skończyła w momencie lądowania na plażach Normandii, to jesteście w błędzie, bo rozegrały się jeszcze dwa fascynujące epizody tej wojny (dez)informacyjnej. Po pierwsze, gdy na zapleczu sił broniących normandzkiego odcinka lądowały siły powietrznodesantowe, bliżej Pas-de-Calais również dokonano pewnego zrzutu. Żołnierzy w nim było niewielu, w zasadzie jedynie grupa świetnie wyszkolonych agentów. Resztę stanowiły manekiny na spadochronach. Agenci mieli za zadanie odpalić specjalne fajerwerki imitujące strzelaninę i... nagrania głosów anglosaskich wojaków. Przypomnijmy, że sprzętem zdolnym do tego w tych czasach były gramofony...
Przy całym zabezpieczeniu tyłów przez prawdziwych spadochroniarzy i desantowców w szybowcach, żołnierze aliantów wciąż mogli znaleźć się w paskudnej sytuacji, gdyby Niemcy natychmiast dosłali posiłki z Pas-de-Calais. Tu wkroczył na scenę ostatni wielki aktor spektaklu pod tytułem operacja Bodyguard. Nazywał się Pujol Garcia, był Hiszpanem i jedynym szpiegiem z czasów drugiej wojny, który przed jej końcem otrzymał odznaczenia zarówno z rąk nazistów jak i aliantów. Berlin ufał mu do tego stopnia, że gdy określił lądowanie w Normadii jako podstęp wroga, mający na celu odciągnąć 15 Armię z miejsca prawdziwego ataku (przecież dało się zauważyć, iż Patton ewidentnie szykuje swoje siły do uderzenia, ruch radiowy się nasilił), odwołano przemieszczenie wojsk. Dopiero siedem tygodni później Niemcy ostatecznie przestali wierzyć w prawdziwość fałszywych armii. No, ale wtedy było już za późno.
No i teraz mamy znowu problem, bo jak te niesamowite podchody oddać w grze? Może pamiętacie R.U.S.E.? Tam trochę próbowano oddać honor wojnie informacyjnej. No, ale nie na taką skalę, jak wydarzyło się to przy okazji D-Day. Choć akurat jestem sobie w stanie wyobrazić, iż w którejś części Hearts of Iron (ale chyba jeszcze nie tej, która startuje dzisiaj), po stworzeniu całego łańcucha dowodzenia dla nowej armii, twórcy pozwolą nam zapełnić ją nie prawdziwymi dywizjami, a atrapami. Tu nawet nie trzeba wiele grzebać w mechanice. No, ewentualnie jakieś ambitne studio stworzy nam taki klon Minecrafta w którym będziemy budować fałszywe wojska. Tylko kto oprócz mnie w coś takiego by zagrał?
Wszystkie wykorzystane zdjecia i ilustracje pochodzą z domeny publicznej i zostały przez nas wykorzystane zgodnie z zasadą Fair Use
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!