Alan Wake - Witajcie w Bright Falls!

Michał Myszasty Nowicki
2010/05/09 18:00
0
0

Dzisiejszego wieczoru Myszasty zabierze Was na krótką wycieczkę do spokojnego i sielskiego Bright Falls, miasteczka, do którego już wkrótce zawita znany pisarz Alan Wake.

Dzisiejszego wieczoru Myszasty zabierze Was na krótką wycieczkę do spokojnego i sielskiego Bright Falls, miasteczka, do którego już wkrótce zawita znany pisarz Alan Wake.

Witajcie w Bright Falls. Na takie tablice traficie już na kilka kilometrów przed samym miasteczkiem, niezależnie od tego, czy zbliżać będziecie się od strony Parku Narodowego Elderwood, czy podczas powrotu z wycieczki do Kanady. Bright Falls wita i zaprasza.

Alan Wake - Witajcie w Bright Falls!

Cóż, dałem się skusić. Jeśli jadę samochodem w poszukiwaniu często zapomnianych i zazwyczaj niezwykłych miejsc, nie sposób nie zwrócić na coś takiego uwagi. Chyba każdy z was był przynajmniej raz w życiu nad wodospadem Niagara i podziwiał majestat Wielkiego Kanionu. Moim zadaniem jest wyszukiwanie miejsc, gdzie każdy turysta jest pamiętany jeszcze przez kolejną dekadę. Miejsc, których próżno szukać w popularnych przewodnikach. Miejsc, o których zapewne nigdy nie usłyszycie w ogólnokrajowej telewizji. Miejsc, gdzie czas zatrzymał się tak dawno temu, że nie pamiętają tego najstarsi mieszkańcy. Miejsc, gdzie nawet najprostsze czynności mają w sobie coś magicznego.

Zapraszam zatem na wycieczkę do Bright Falls, kolejnego z tysięcy małych miasteczek, które będąc w podróży mijacie, nie zwracając nawet najmniejszej uwagi na ich nazwę. I zazwyczaj macie rację. Większość takich miejsc nie zasługuje na to, by poświęcić im choć odrobinę tak cennego obecnie czasu. Są tak nudne, nijakie i podobne do siebie, że już po piętnastu minutach wyrzucacie je całkowicie z pamięci. Są jednak w tym tyglu małomiasteczkowej szarzyzny wyspy, do których brzegów warto przybyć. Przypadkowa wizyta na stacji benzynowej może zapoczątkować długi i pełen emocji związek z miejscem, do którego zaczniecie wracać przy każdej nadarzającej się okazji.

Bright Falls w stanie Waszyngton. Maleńka mieścina na północy naszego wielkiego kraju, oblewana falami Pacyfiku. Jedno z tych miejsc, których zazwyczaj staracie się unikać, bojąc się bolesnego zderzenia z pamiętającą czasy Ojców Założycieli mentalnością. Miejsc, gdzie wasze telefony komórkowe nagle tracą zasięg, a wypełniające portfele karty kredytowe stają się bezużytecznymi kawałkami tworzywa. Miejsc, gdzie mimo to powrócicie na coroczny Deerfest, poddacie się jego przedziwnej magii, biorąc udział w najgłupszych konkursach, jakie wymyślił cywilizowany człowiek. Po prostu po raz kolejny przyjedziecie do Bright Falls, miasteczka, które zaczarowało was już podczas pierwszej wizyty. Tak jak mnie.

Odwiedziłem podczas swoich peryferyjnych peregrynacji wiele miejsc, jednak to właśnie dzisiejsza wizyta w Bright Falls odcisnęła na mnie największe piętno. W całych Stanach jest zaledwie kilka miejsc, które odwiedziłem w ciągu ostatnich 30 lat pracy, potrafiących zauroczyć mnie w tak niesamowity sposób. A jak doskonale wiedzą wszyscy moi wierni czytelnicy, nie jest o to łatwo. Nie ukrywam bowiem, że byłem w wielu miejscach mających ciekawszą historię. Byłem w wielu miejscach, w których krajobrazy były bardziej zachwycające. Byłem w wielu miejscach, gdzie ludzie byli tak wspaniali, że po kilku minutach rozmowy chciało się im powierzyć najgłębiej skrywane sekrety. Jednak w swej trzydziestoletniej karierze trafiłem zaledwie na kilka, gdzie wszystko to potrafiło zagrać jednocześnie. A tego właśnie doświadczyłem w Bright Falls.

Moja miłość do tego miejsca miała niemalże tragiczny początek. Kiedy w archiwach naszej redakcji odnalazłem stary przewodnik i przeczytałem w nim o Bright Falls, wiedziałem, że muszę tam pojechać. Wyprawę odkładałem raz za razem, ponieważ do leżącego na północnym zachodzie miasteczka zawsze było za daleko. Przypomniałem sobie o dopiero teraz, wracając z dwumiesięcznej wyprawy do Kanady. Musiałem co prawda nadłożyć parę kilometrów, jednak doszedłem do wniosku, że ostatnie trzy dni urlopu wykorzystam na nadrobienie „służbowych” zaległości. Po porządnym urlopie trzeba było znów pomyśleć o pracy. Bright Falls czekało już zbyt długo.

Zbliżał się wieczór, a ja miałem za sobą dobrych kilka godzin jazdy. Szybkie posiłki na dwóch stacjach benzynowych, wzbogacone aromatyczną kawą, pozwoliły mi jednak utrzymać na tyle dobrą formę, by spróbować dojechać do celu bez korzystania z usług przydrożnych moteli. Jechałem drogą 91A i minąłem właśnie tamę na rzece, kiedy spostrzegłem barczystą postać stojąca na poboczu. Minąłem drwala i odruchowo spojrzałem w lusterko wsteczne. Postać machała rękoma, najwyraźniej starając się mnie zatrzymać. Przyhamowałem i wrzuciłem wsteczny. Po chwili smagły Billy (jego matka miała indiańskie korzenie) siedział już obok, próbując opiąć swój wyhodowany na tłustym mięsie i piwie brzuch pasem bezpieczeństwa.

Cholernie miły wielkolud zapytał, czy nie jadę przypadkiem do Bright Falls. Cóż za pytanie! Szczególnie, kiedy stoi się pod wielkim drogowskazem z nazwą miasteczka. Odpowiedziałem twierdząco i już po chwili rozmawialiśmy, jak starzy kumple, którzy spotkali się po kilku latach rozłąki. Już wtedy poczułem, że trafiłem na jedno z Tych Miejsc. Czuje się to zawsze po pierwszych chwilach spędzonych z całkowicie przypadkowym człowiekiem. To ten rodzaj niewymuszonej otwartości i zaufania, który sprawia, że jesteś w stanie zdradzić swoje wszystkie sekrety człowiekowi poznanemu zaledwie kilka minut wcześniej. Zacząłem wypytywać o miasteczko, jego mieszkańców, ciekawe miejsca. Słuchałem właśnie fascynującej opowieści o erupcji wulkanu, kiedy na drodze pojawił się On.

To było coś niesamowitego. Chwila nieuwagi, krótkie spojrzenie na gestykulującego Billy’ego... I niewiele brakowało, a nie pisałbym dla was dziś w nocy tej relacji. Na samym środku drogi, dosłownie znikąd, pojawił się olbrzymi, majestatyczny jeleń. Stał nieruchomo, bokiem do nas i, przysiągłbym, patrzył prosto w moje oczy. Wcisnąłem hamulec i mocno skontrowałem kierownicą. Samochód wpadł w delikatny poślizg i po chwili zatrzymał się, uderzając przodem w wielki znak z napisem „Deerfest”. Cóż za ironia losu!

Kiedy znów spojrzałem na środek drogi, jelenia już nie było. Billy pomógł mi doprowadzić do porządku przedni zderzak i polecił znajdujący się kilka kilometrów za miastem warsztat niejakiego Carla Stucky’ego. Gość okazał się lokalnym magikiem od wszystkiego, co ma cztery, trzy lub dwa koła i silnik. Był też na tyle miły, że podwiózł mnie swoją terenówką do Parku narodowego Elderwood, gdzie wynająłem przytulny, drewniany domek z przepięknym widokiem na płynącą w dole kotliny rzekę. Początkowo chciałem zatrzymać się w leżącym na wschodzie motelu Majestic, jednak szybko wytłumaczono mi, że jego nazwa nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistym stanem tegoż przybytku. Zreperowany samochód Stucky obiecał odstawić nad ranem na parking dla gości Parku, nawet słowem nie wspominając o zapłacie. Kiedy go o to zapytałem, powiedział z rozbrajającym uśmiechem, że jego stacja benzynowa i warsztat leżą przy drodze prowadzącej do miasteczka, więc na pewno ich jutro nie przegapię. Czy mówiłem już, że to magiczne miejsce i niesamowici ludzie?

Zgodnie z obietnicą, mój naprawiony, umyty i nawoskowany Lincoln stał na parkingu dla gości. Obiecałem sobie, że jeszcze dziś podjadę do warsztatu Stucky’ego, jednak najpierw czekała mnie wyprawa na szlak Nordic Walking. Zaprosił mnie na nią, po krótkiej rozmowie przy porannej kawie, Rusty, przemiły strażnik i opiekun Parku Narodowego Elderwood. Kiedy tylko dowiedział się kim jestem i czym się zajmuję – przed tymi ludźmi grzechem byłoby cokolwiek ukrywać – powiedział, że nie wypuści mnie stąd, dopóki nie zobaczę Zębatego Charliego, Wielkiego Pradawnego i krajobrazu rozpościerającego się z Love’s Peak.

GramTV przedstawia:

Zębaty Charlie okazał się... szkieletem mamuta, znalezionym w pobliskiej grocie. To chyba największe znalezisko w tej okolicy, które na krótki okres czasu rozsławiło miasteczko wśród miłośników wszelakich skamielin. I przy okazji najbardziej znana miejscowa maskotka, będąca obowiązkowym uczestnikiem każdego większego święta, czy festynu. Teraz mała podpowiedź. Będąc w Bright Falls nie zapomnijcie zapytać Rusty’ego o historię związaną z zaginięciem kłów Charliego. Naprawdę warto. Przy okazji dowiedziałem się o największym kataklizmie, który prawie zniszczył miasteczko. Wybuch wulkanu w latach siedemdziesiątych niemalże starł Bright Falls z powierzchni ziemi, całkowicie niszcząc wszelaką infrastrukturę przemysłową. Ocalał praktycznie tylko olbrzymi tartak, stanowiący dziś podstawę bytu mieszkańców, którzy postanowili pozostać i zacząć wszystko od początku.

Wycieczka szlakiem Nordic Walking w towarzystwie Rusty’ego, to odkrycie, że praktycznie każdy kamień i każde drzewo mają tu swoją historię. Choć oczywiście kilka miejsc jest szczególnie wartych uwagi. Jak choćby Wielki Pradawny, pień gigantycznej jodły, która padła rozłupana piorunem w 1937 roku po ponad 200 latach od chwili, gdy jako niepozorna i wrażliwa roślinka, wykiełkowała nieśmiało z ziemi. Kiedy natura upomniała się o jedno ze swych dzieci, potężne drzewo miało już ponad 66 metrów wysokości. Równie ciekawym miejscem jest Moonshine Cave, która wykorzystywana była w czasach prohibicji przez przemytników alkoholu. Ponoć w najciemniejszych zakamarkach tej jaskini, między połyskliwymi ścianami wciąż można znaleźć pochodzące z tamtych burzliwych czasów przedmioty.

Gawędząc i podziwiając widoki dotarliśmy po południu do Love’s Peak, punktu, z którego rozpościera się zapierający dech w piersiach widok. Zwiedziłem wiele miejsc, byłem w dziesiątkach parków narodowych, jednak to co ujrzałem z tarasu widokowego tutaj odebrało mi mowę. Majestat otaczających mnie gór i wielkich drzew, skąpanych w ciepłym świetle jesiennego słońca, skontrowany przez tworzącą się w dolinach i jarach mgłę zrobił na mnie po stokroć większe wrażenie, niż wszystkie siedem cudów świata jednocześnie.

Wieczorem byłem znów w swym wynajętym, przytulnym domku. Postanowiłem, za radą Rusty’ego, podjechać wreszcie do miasteczka na niezwykle ponoć smaczne ciastka i kawę, serwowane w miejscowym barze. Oh Deer Diner to jedno z tych miejsc, gdzie za śmieszne pieniądze napijecie się najlepszej kawy na świecie, serwowanej przez najsympatyczniejszą kelnerkę na zachodnim wybrzeżu. I mówi wam to człowiek, który pił kawę w każdym zakątku tej planety.

W lokalu udało mi się porozmawiać z miejscową panią szeryf i lekarzem, który naprawdę nie lubi, kiedy ktoś zwraca się do inaczej niż Doc Nelson. Właśnie od nich dowiedziałem się co nieco o największym miejscowym święcie, Deerfest, który ma się odbyć za nieco ponad dwa tygodnie. To typowy małomiasteczkowy festyn, który ma w Bright Falls prawie siedemdziesięcioletnią tradycję. Tańce, hulanki i swawole, a wszystko w otoczeniu wszechobecnych jeleni. Obowiązkowa loteria fantowa, konkurs wędkarski, zmagania gospodyń o tytuł najlepszego wypieku, zabawy i konkursy dla dzieci. Ba! Mają tutaj nawet swoją paradę, w której uczestniczą specjalnie przygotowane na tę okazję platformy, przyozdobione wizerunkami i figurami jeleni. I chyba zacząłem rozumieć, czemu Stucky tak nerwowo zareagował, kiedy zapytałem go co jest pod dziwnie wybrzuszoną plandeką na jednej z ciężarówek zaparkowanych przy jego stacji.

Szeryf Breaker przy pożegnaniu poprosiła mnie jedynie, bym nie panikował, ani nie wszczynał niepotrzebnego alarmu, jeśli natknę się w miasteczku na dziwnie zachowujących się ludzi. Nie są to jednak miejscowi, lecz pacjenci doktora Hartmana, który zajmuje się, jak to zgrabnie ujęła „przywracaniem światu zagubionych artystów i pisarzy”. Mówiąc krótko, mam nie krzyczeć, kiedy trafię na jakiegoś niegroźnie nawiedzonego czubka. Przyznam szczerze, że wolę chyba paplających o kosmicznej energii, nawiedzonych poetów, niż szalonych drwali goniących mnie po lesie z siekierami.

Spacerując po zachodzie słońca uliczkami miasteczka porozmawiałem z kilkoma mieszkańcami i spotkałem trzech turystów, z którymi umówiłem się na wspólną wyprawę do górującej nad Rain Cove Point latarni morskiej i kopalni węgla, w której obecnie znajduje się muzeum. Okazało się, że wynajmują sąsiedni domek, a do Bright Falls przyjechali zwabieni opowieściami o rekordowych rozmiarów bassach, które można złowić w okolicznych rzekach.

Czyż nie jest to raj na ziemi?

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!