Chosen One
Po zarejestrowaniu gry w systemie Windows Live, obejrzymy trailer, który wprowadza nas w fabułę gry. Szczerze mówiąc jego jakość przypomina mi czasy pierwszego PlayStation. Postacie i wnętrze schronu wyglądają okropnie. Pikseloza to najlepsze możliwe słowo, które może określić „kunszt” grafików i animatorów. Z filmu dowiadujemy się, że ludzie odkryli technologię, pozwalającą ujarzmić moc natury. Niestety prace nad nią doprowadziły do globalnej katastrofy. Rzeki, morza i oceany wyparowały, ziemia została spalona, a skały zamieniły się w płynną magmę. Część ludzi przetrwała, ulegając mutacjom trwale zmieniających ich wygląd i umiejętności. Pozostali ocalali, ukryli się w podziemnych schronach, przygotowanych przez wojsko (brzmi znajomo?). Zahibernowani w specjalnych komorach, czekali, aż wielki pył i kurz opadnie, a Ziemia odrodzi się. Pełniejszy obraz fabuły, daje nam instrukcja, która wspomina o początkach „nowego świata”. Gdy wrota schronów otworzyły się, wojsko zaczęło pomagać mutantom, udostępniając im swoją technologię. Niewielka grupa osób jednak nie przekonała się do nich, traktując, jak niewolników. Zaczęły się spory i niesnaski, które ostatecznie doprowadziły do wojny. Nasz bohater – Michael Thornton – jest jednym z żołnierzy. Kiedy otworzono komory, okazało się, że pozostali oficerowie nie żyją, a on sam został wrzucony w wir walki z przeciwnikiem, którego nie zna. Z braku innych kandydatów objął stanowisko dowódcy frakcji znanej jako Echelon. Obóz przeciwny – mutanci – znani są jako Sai. Jedni polegają na sile ognia i technologii, drudzy wykorzystują siłę swojego umysłu i swe mutacje.
Dramat w III aktach. Akt I – kampania
Misja pierwsza stanowi samouczek i pozwala nam na opanowanie podstaw rozgrywki. Nasz bohater „wskakuje” do mecha, z którego to może właściwie nie wychodzić do końca gry. Po poznaniu podstaw ruchu, przychodzi czas na zmierzenie się z hordami wrogów i dalszej nauki w czasie ich ataku. Misje nie stanowią zwartej całości i czasami miałem wrażenie, że jakieś zadanie ma na celu tylko załatanie luki w fabule i zajęcie pustego miejsca. Zresztą i tak znakomita większość z nich opiera się na - jakże pomysłowym – rozwiązaniu: „Idź, zabij, zniszcz”. Ciekawostką jest to, że nie mamy możliwości wybrania sobie strony konfliktu. Zaczynamy jako Echelon i koniec.
Akt II – rozgrywka - sterowanie i mechanika
Całość rozgrywki to jeden wielki bug, jeżeli w ogóle można to nazwać rozgrywką. Zadania można podzielić na dwa typy: takie w których atakujemy jednostkami i takie w których atakujemy jednostkami. Oryginalne. Czasami dostajemy pod swoją komendę portal. Można z niego przyzywać jednostki, osłaniać go tarczą i dodawać większą siłę ognia by mógł się bronić. Innych budynków? Brak. Logiki? Brak. Ekonomia? Jedynym ograniczeniem nałożonym na nas są punkty werbunku określające ile jednostek możemy przywołać.
To dopiero początek obłędu. Gdy już wybudujemy hordy oddziałów musimy oczywiście nimi dowodzić. Tutaj zaczyna się następny koszmar, zapowiadany wcześniej jako rewolucja. Wszystkie akcje wykonujemy z perspektywy pierwszej osoby. Zapomnijcie więc o dowodzeniu armiami naraz. Każdy oddział trzeba zaznaczyć pojedynczo. Po naciśnięciu prawego przycisku myszy, u brzegu ekranu widzimy porozrzucane ikonki, symbolizujące oddziały. Wystarczy najechać myszą odpowiedni i przenieść się w miejsce w którym się znajduje. Ikonek jest jednak tak wiele, że w bitewnym ferworze nie można połapać się która jednostka, gdzie stoi. Owszem, można je zgrupować i utworzyć pluton składający się z 3 jednostek lub przyporządkować naszym wojakom klawisz numeryczny. To rozwiązanie jest jednak niewystarczające. Kiedy przeciwnik zalewa nas falą ognia, pod kontrolą musimy mieć więcej niż tylko 3 oddziały. Ponadto jednostki same wybierają wroga. Co prawda w grze istnieje coś takiego, jak wybór celu. Wybieranie jednak kolejnych oddziałów i klikanie ataku, wymaga cierpliwości i czasu, którego nie mamy w krytycznych momentach rozgrywki.
Mimo widoku TPP, widzimy porozrzucane kółeczka z zaznaczoną odległością. Są to miejsca strategiczne wymagane bądź przydatne do ukończenia misji. W praktyce oznacza to najczęściej cele ataku, więc gdy wybierzemy jednostkę i najedziemy myszką na dany punkt zmienia kolor na czerwony. Mimo wszystkich tych „udogodnień” Sterowanie jest po prostu niewygodne i nieporęczne, a rozwiązania wcześniej wspomniane niewystarczające. Lepiej było to już zrobione choćby w stareńkim Dungeon Keeperze. Kiedy chcieliśmy pokierować jednostką osobiście – rzucaliśmy czar „opętania”, a następnie nakazywaliśmy innym jednostkom podążanie za nami. Tutaj jednak rzeź trwa w najlepsze. Całość bitew ogranicza się do bezmyślnej produkcji hord wojsk i wysyłaniu ich na stracenie. A nóż widelec uda nam się zniszczyć wrogi portal i zakończyć tę żenadę. W opanowaniu bitewnego zgiełku ma nam pomagać trójwymiarowa mapa, którą możemy sobie pooglądać. O jakimkolwiek przesuwaniu wojsk, planowaniu ataków czy zaznaczeniu naszych strategicznych celów możemy zapomnieć.
Kamera swoją dokładnością jak i reakcją na obrót może doprowadzić do szału każdego szanującego się miłośnika strategii. Mimo ustawienia minimalnej czułości, przy delikatnym tylko zbliżeniu kursora do krawędzi ekranu, widok obracał się przynajmniej o 180 stopni. Jeżeli nie pozostaniemy bierni i zdecydujemy się po prostu „podążać” za wojakami możemy być pewni, że nic nie zobaczymy.
Każdy ruch wojsk przyprawiał mnie o palpitacje serca. Jednostki poruszają się, jak ślimaki, z trudnością reagując na nasze rozkazy. Mimo dobrego sprzętu w momencie, gdy na ekranie trwała walka, reakcja po kliknięciu wynosiła nawet paręnaście sekund. By nadesłać pomoc oddziałowi na końcu mapy musiałem „przeklikać się” przez nią całą wybierając kolejne miejsca w które ma udać się wsparcie. Kawałek po kawałku. Można też zdalnie przywołać oddział to miejsca w którym się aktualnie znajdujemy, jednak i to zajmuje piekielnie dużo czasu, którego w momencie ataku najprościej mówiąc nie mamy.
Można zrozumieć, że produkcja, która była zapowiadana, jako alternatywa dla Halo Wars będzie miała uproszczone sterowanie, ale jeżeli wydaje się ją na PC należy liczyć się z większą konkurencją. Sterowanie samą myszą i paroma klawiszami bez jakichkolwiek okienek, sprawdzało się dobrze tylko w pierwszym Black&White. Bezmyślna konwersja i tym razem dała o sobie znać.
Na pochwałę zasługują natomiast dobrze podłożone głosy aktorów. W tej kwestii nie można grze niczego zarzucić.
Akt III – grafika i optymalizacja
Pamiętacie, jak wielu z Was narzekało, na wymagania – chociażby – GTA 4? Przygotujcie się na szok, gdyż tu, aby pograć sobie płynnie w rozdzielczości 1280x800 pikseli musicie wyposażyć się – uwaga – w Core 2 Quad 2,4 GHz. Dodatkowo należy mieć Windows Vistę z dodatkiem Service Pack 1 i DirectX 10. Mimo, iż grałem zarówno na komputerze spełniającym minimalne (Core 2 duo 2,4 GHz) jak i na komputerze spełniającym zalecane wymagania gra działała, jak chciała, a jak nie chciała to nie działała. Zawieszanie było częstym zdarzeniem. Zmienianie rozdzielczości czy detali na mniejsze w przypadku konfiguracji minimalnej nic nie daje. Jeżeli chodzi o wyższe konfiguracje, gra działała już lepiej, jednak i tak na najwyższych detalach trudno mówić tu o jakiejkolwiek płynności.
Co więc za to dostajemy? Tak naprawdę grafika jest po prostu przeciętna, z zazdrością wspominając poprzednie produkcje Creative Assembly. Na nic Quad, karta 512 czy 1024 Mb, na nic DirectX10. Gra i tak nie wykorzystuje całego potencjału drzemiącego w sprzęcie. Jest po prostu koszmarnie zoptymalizowana i żywcem zerżnięta z konsoli. Jedyne, co przemawia za StormRise w kwestii oprawy audio-wizualnej to obraz zniszczenia i spustoszenia po kataklizmie. Budynki, chodź nie wyróżniają się pod względem szczegółów, razem z niezgorszą muzyką tworzą dość dobry klimat.
Epilog – podsumowanie
Gry mają zapewnić nam rozrywkę i sprawić, że się zrelaksujemy. Niestety StormRise rozczarowuje i denerwuje, męczy, a nie odpręża. Jest produkcją niedopracowaną, przeciętną pod względem graficznym, koszmarnie zoptymalizowaną i niegrywalną. Zapowiadano uproszczenia w sterowaniu, nie rozgrywce. Uproszczono jednak wszystko. Sprawiło to, że gra jest płytka i bezpłciowa. Irytuje bardziej niż jakikolwiek inny gniot w jaki miałem nieprzyjemność grać. Ba! Przewyższa je wszystkie i stawia w pozytywnym świetle. Poleciłbym ją tylko osobom spragnionym ekstremalnych wrażeń lub mającym niskie ciśnienie. Terapia gwarantowana.