Made Man: Prawa Ręka Mafii - recenzja

mastermind
2008/04/21 16:57

Po szczeblach mafijnej drabiny

Rzadkie zjawisko atmosferyczne – tu deszcz pada, a obok nie pada

Po szczeblach mafijnej drabiny

Po szczeblach mafijnej drabiny, Made Man: Prawa Ręka Mafii - recenzja

Parafrazując jedno ze znanych porzekadeł, można by powiedzieć, złorzecząc jakiemuś niesympatycznemu, dajmy na to, recenzentowi: "ażebyś prawdziwą kichę recenzować musiał". Wiadomo – w kiepskie gry się nie gra, bo i po co? Gdy pikseloza wyłazi z ekranu tak, że łzawią oczy, kiedy mechanika zabawy przypomina zjazd po ostrym stoku bez nart, gdy fabuła przyprawia o ból zębów nawet bez wizyty u dentysty, a bohaterowie są tak plastikowi, jak Ken i Barbie, najzwyczajniej nie ma po co takiego "crapu" instalować. Wyżyć można się w inny sposób, a o przyjemnym spędzaniu czasu mowy być przecież nie może... Z recenzentem jest inaczej. Ten musi i kropka. Mało tego, potem obowiązany jest jeszcze opisać swoje wrażenia, co wcale nie jest łatwe, zważywszy na to, że sprowadzają się one często do: „#$!&@#!”. No bo i o czym tu pisać? Że twórcy minęli się z powołaniem? Że najwyraźniej ostatnie kilka/kilkanaście lat rozwoju branży przespali w schronie przeciwatomowym? A może o tym, że wydawca chce z szelmowskim uśmiechem po prostu zgarnąć kasę, wystawiając naiwnych nabywców do wiatru? Zastanawiacie się pewnie, skąd ten przydługi wstęp. Ano stąd, że recenzja Made Man: Prawa Ręka Mafii, wydanego w naszym pięknym kraju pod skrzydłami City Interactive, to zadanie doprawdy karkołomne.

Zacznijmy może dość standardowo - od fabuły, która po prawdzie nie stawia jeszcze gry w bardzo złym świetle. Oto główny bohater, Joey Verola, po trochę wspomina wydarzenia z przeszłości, po trochę przeżywa te z teraźniejszości. A trzeba wam wiedzieć, że facet był uczestnikiem wojny w Wietnamie i poza strzelaniem do skośnookich przeciwników przyuważył też, w jaki sposób co poniektórzy się na tej wojnie bogacą. A robili to, przewożąc do USA drogocenne złote sztabki w workach z ciałami zabitych żołnierzy. Dodatkowo, w Wietnamie nasz heros wyświadczył pewną przysługę wysoko postawionemu w amerykańskim mafijnym światku Johny’emu Biondo, pseudo Eggs. Dzięki temu, już po powrocie w rodzinne strony, Verola dostał nieźle płatną i perspektywiczną robotę od rodziny Lombardi, która trzęsie Nowym Jorkiem. Tym samym nie musiał dołączyć do rzeszy niedocenionych przez państwo wojennych weteranów, ale może w dość nietypowy sposób przysłużyć się społeczeństwu. Zadaniem gracza w Made Man: Prawa Ręka Mafii jest bowiem wykonywanie kolejnych zadań dla mafijnych bossów, po to by piąć się coraz wyżej po szczeblach przestępczej drabiny. Z pozoru przyjemne z pożytecznym...

Ciekawostką jest fakt, że historia przedstawiona w grze została spisana na podstawie wspomnień prawdziwego bossa – tak przynajmniej chwalą się twórcy na pudełku. A jeszcze ciekawsze jest to, że na potrzeby przykrojenia scenariusza do wymogów gry komputerowej autorzy zatrudnili znanego hollywoodzkiego twórcę Davida Finchera, co zapewnić miało pasjonujące zwroty akcji i klimat rodem z najlepszych filmów gangsterskich. I tutaj właśnie coś nie zagrało po raz pierwszy. O ile jeszcze sama fabuła ujdzie w tłoku (naprawdę nic specjalnego – po prostu typowa gangsterska historia, podobna do tych z Mafii, czy GTA), to ów klimat jakoś nie za bardzo daje się wyczuć. I temu zapewne winne jest niemal to wszystko, co w grze, poza rzeczoną fabułą, znaleźć można. Dosłownie wszystko...

O szalony, kto Made Mana instaluje...

Sama rozgrywka jest prosta jak konstrukcja cepa, liniowa do bólu i parszywa pod względem estetycznym. Zero finezji, oryginalnych pomysłów lub chociaż udawania, że się je miało. Ot, zwykła rzemieślnicza robota, która sprawia wrażenie odbębnionej w pośpiechu i na akord. Aby rozwiać wszystkie wątpliwości, już na początku recenzji trzeba zaznaczyć, że Made Man: Prawa Ręka Mafii trafia do nas ze sporym poślizgiem. Gra bowiem powstała w 2006 roku, więc sami możecie sobie wyobrazić, jak się prezentuje. Ale po prawdzie to jest gorzej, niż można na pozór sądzić. Śmiemy wątpić, czy nawet przed dwoma laty Made Man: Prawa Ręka Mafii byłby w stanie przyciągnąć czyjąś uwagę. Już pierwsze pięć minut daje nam posmak tego, co nas czeka. Zaczynamy w barze od mikro (bo nawet nie mini) tutoriala. Ot, kilka skrótów klawiszowych odpowiadających za ruch i jakieś tam inne poboczne dyrdymały. Niewyraźna postać pośrodku ekranu, poruszająca się z gracją wieprza na lodowisku, to nasz podopieczny. Widzimy go zza pleców, z tym, że w zależności od wciskanych klawiszy, może zwrócić się do nas również facjatą. A nie jest to widok miły!

I co ja robię tu?

Jak to na początku bywa, próbujemy, co można w grze zrobić. Można kopać i uderzać z plaskacza chyba (na upartego jest to może pięść). Walimy więc do barowych gości, i tu ostry zonk! Nasze ręce oraz nogi przelatują przez postaci z gry, niczym przez duchy. Nic się nie dzieje... Ani z tymi "NPC-ami" pogadać nie można, ani ich sponiewierać się nie daje. Po chwili możemy już strzelać, bo podnosimy broń. Jednak w powyższej kwestii nic się nie zmienia. Obsługa baru i goście zdają się nie zauważać naszej obecności. "Kurczę - myślimy sobie. – Może my jesteśmy nieprawdziwi, jak z jakiejś gry, nie przymierzając, i nas po prostu nie widzą...?"

Wkrótce okazuje się, że Made Man: Prawa Ręka Mafii to po prostu tytuł hołdujący tej zamierzchłej epoce, w której strzelamy jedynie do ściśle wyselekcjonowanych przeciwników. Reszta postaci robi za nic nieznaczące tło. Czasem trafiają się takie, które coś do nas mówią i tym samym popychają fabułę do przodu. Ano właśnie! Mówią! Gra jest w angielskiej wersji językowej, swoją drogą całkiem niezłej, ale na polski rynek wyposażono ją w napisy. Ci, którzy nie znają mowy Szekspira, mogą jednak poczuć się zawiedzeni, bowiem nie wiedzieć czemu, w czasie naszych testów napisy przestały się wyświetlać mniej więcej po 10 minutach zabawy. A w opcjach, żeby wątpliwości nie było, żadnych ustawień dotyczących tej kwestii się nie uświadczy. Nie pomogły restarty i reinstalacja programu, polskiej mowy wystarczyło na krótko, widać tłumacze poszli na piwo w czasie roboty...

GramTV przedstawia:

Nic to jednak – zaciskamy zęby, ścierając szkliwo i brniemy dalej. Skoro strzelamy, to warto by sprawdzić, jak i czym. Ano, strzelamy tak, że kilka strzałów w głowę czasem powala delikwenta, a czasami nie. Strefy trafień działają więc jakby po swojemu. To jednak nic w porównaniu z dziwacznym zachowaniem przeciwników. Oczywiście, im wyższy poziom trudności, tym bardziej są skuteczni, ale generalnie jakąś inwencją, nie mówiąc już o inteligencji, nie grzeszą. Ot, po prostu wypadają z drzwi, korytarzy, przejść i przesmyków, prują do nas z balkonów, wieżyczek okien i dachów, bez większej finezji i w sposób ściśle oskryptowany. Dzięki temu zdjąć ich zazwyczaj łatwo, a ponieważ nie wykazują się choćby najdrobniejszymi umiejętnościami współpracy, brnie się przez kolejne etapy niczym czołg, bez polotu, za to samą brutalną siłą. Do tego często dzieje się tak, że w zwarciu nagle... przestają strzelać. Nie wiedzieć czemu... Polubili nas nagle, czy jak? Jeśli chodzi o pukawki, to nie znajdziemy w tej grze niczego, czego byśmy już gdzieś indziej nie widzieli. Do dyspozycji jest kilka typów różnego żelastwa. Począwszy od kilku modeli pistoletów, karabinów maszynowych czy strzelby. Chociaż nie, jedna "nowość" jest. Autorzy zastosowali patent, który sprawia, że jeśli weźmiemy dwie bronie tego samego rodzaju, możemy używać ich jednocześnie. Śmiesznie wygląda gość prujący z dwóch AK47 lub M60, ale skoro tak programiści chcieli, to proszę bardzo.

Omijać z daleka

Wzorem wielu innych strzelanin, w Made Man: Prawa Ręka Mafii nie zadbano także o tryb specjalny. Ten tzw. szał zabijania można włączyć, kiedy pasek zań odpowiedzialny załaduje się do końca. Wygląda to dość normalnie, czas zwalnia, a my możemy eksterminować większe rzesze wrogów, unikając przy tym nadlatujących ślamazarnie kul. Do tego, jako dodatek, który w założeniach miał chyba podnieść gry walność, dorzucono możliwość wykończenia przeciwnika, co szumnie określono mianem PIP (Picture in Picture, jakby kto pytał). Nasz heros staje wówczas nad konającym wrogiem, ekran dzieli się na dwie części, pokazując scenę z różnych pozycji i po chwili dokonuje się finałowe "tratatatataaaaa". Mało to ładne, mało efektowne i jakby też skądś znane. Zresztą, udział nasz w tym ograniczony. W każdym razie te swoiste "fatality" zostało wykonane lepiej w takim chociażby leciwym już przecież i wcale nie najlepszym Manhuncie.

Trzeba również wspomnieć, że kozak, którego prowadzimy, a więc imć Verola, może również przywierać plecami do ścian i osłon, a także prowadzić działania cichaczem i z zaskoczenia. Po prawdzie jednak wcale się tych możliwości nie wykorzystuje, wycinając w pień wszystko szybko i sprawnie. Od czasu do czasu przyjdzie również korzystać ze stacjonarnych dział, ale tu również nie ma o czym pisać. Strzela się i tyle. Właśnie ta zbytnia prostota pognębia grę na całego. Idziemy ciągle do przodu, kosimy przeciwników-ćwierćinteligentów w jakichś dziwacznych ogrodniczkach dla przykładu, i to się nazywa, że robimy misje dla mafii? A gdzie wyjście poza sztampę? Gdzie finezja? Gdzie w końcu ten powalający scenariusz pełen zwrotów akcji? Czasem faktycznie lądujemy w wietnamskich "czasach" i są one jakby ciekawsze, niż te "nowojorskie", ale zaprawdę niewiele to zmienia.

Jeżeli chodzi o stronę graficzną gry, to troszkę już o niej wspomnieliśmy. No cóż... grafika jest spóźniona o ładne kilka lat, postacie są niesamowicie kanciaste, kolor skóry ludzkiej nienaturalny, animacja ruchu pozbawiona jest gracji. System ragdoll praktycznie nie istnieje, sprawiając, że podczas zgonów przeciwnicy wyglądają komicznie, a jeszcze zabawniej wtedy, gdy przenikają gdzieś przez tekstury ścian czy innych obiektów. Z tymi teksturami to w ogóle ciekawa sprawa, bo czasem zdarzy się tak, że jakaś "wyleje" się ze swego miejsca zakotwiczenia, zasłaniając nam obraz, a innym razem zaobserwujemy np. deszcz padający w jednej wąskiej płaszczyźnie. Krew wygląda jak farba w filmie rysunkowym, co nie było chyba efektem zamierzonym. Chociaż kto wie... Dobrego słowa nie da się niestety powiedzieć także o przerywnikach filmowych. Są kiepsko wyreżyserowane, a walorów estetycznych mają dokładnie tyle, co cała reszta gry.

Krótko pisząc, Made Man: Prawa Ręka Mafii to pozycja, od której radzimy trzymać się z daleka. Kilkanaście misji, jakie zaserwowano w tym daniu, to odgrzewane kotlety, które przełyka się raczej z niesmakiem. Made Man: Prawa Ręka Mafii nie broni się również jako produkt budżetowy, bo kosztuje aż dwie dychy. To kwota niezbyt wygórowana, powiecie? No dobrze, nie są to pieniądze godne miana rodziny Rockefelerów, ale z drugiej strony za te pieniądze można kupić coś ciekawszego z dowolnej "taniej kolekcji". I właśnie dlatego radzimy się dwa razy zastanowić przed zakupem. Żebyście potem nie mówili, że nie ostrzegaliśmy.

A tak pokazują grę twórcy:

0,0
null
Plusy
  • można szybko odinstalować
Minusy
  • wszystko jest tu wadliwe...
Komentarze
27
Usunięty
Usunięty
28/04/2008 16:01
Dnia 21.04.2008 o 17:08, darklordvader napisał:

prawa ręka : ta od walenia konia :D

Następnym razem pomyśl zanim dodasz posta. Na przykład czy wypada coś takiego napisać .

Usunięty
Usunięty
21/04/2008 19:44

Więc tak - możliwe jest, że producent, nie chciał dać żadnemu wydawcy, a CI zaproponowało i przyjęli xD.

Usunięty
Usunięty
21/04/2008 19:44

Więc tak - możliwe jest, że producent, nie chciał dać żadnemu wydawcy, a CI zaproponowało i przyjęli xD.




Trwa Wczytywanie