Curtiss w obronie języka cz. II

Curtiss
2008/03/01 21:45

Tłumaczenie (...) jest zawsze aktem interpretacji. Język polski używa obocznie słów "tłumaczenie" i "przekład", jakby zakładając, że są równoznaczne, ale sama etymologia tych dwóch słów wskazuje na różnice pomiędzy nimi. (..) "Tłumaczę" byłoby odpowiednikiem "interpretor" (co w swoim pierwszoplanowym sensie oznacza "wyjaśniam", a także "rozumiem" i "rozstrzygam"); "przekładam" jest kalką słowa "transfero" (w formie imiesłowowej "translatum", stąd translacja i translator).

Tłumaczenie (...) jest zawsze aktem interpretacji. Język polski używa obocznie słów "tłumaczenie" i "przekład", jakby zakładając, że są równoznaczne, ale sama etymologia tych dwóch słów wskazuje na różnice pomiędzy nimi. (..) "Tłumaczę" byłoby odpowiednikiem "interpretor" (co w swoim pierwszoplanowym sensie oznacza "wyjaśniam", a także "rozumiem" i "rozstrzygam"); "przekładam" jest kalką słowa "transfero" (w formie imiesłowowej "translatum", stąd translacja i translator). S. Barańczak, Mały, lecz maksymalistyczny manifest translatologiczny

Na początek parę słów o technicznej stronie sprawy. Co prawda mało prawdopodobne jest, aby większość z nas nie miała choć szczątkowej wiedzy w tym temacie, ale „zachowajmy porządek obrad”. Jak wiadomo, tłumaczenie jest dyscypliną tak starą, że jej początki giną w pomrokach dziejów. Powstałą z konieczności, mającą umożliwiać porozumienie między ludźmi nie mówiącymi w tym samym języku. Nieco młodsze są przekłady w piśmie. Ot, sięgają raptem parę tysiączków lat wstecz. Co więcej, tłumaczenie tekstów przez kilka wieków średnich sprowadzało się w większości do przekładów między greką a łaciną. Ponowne ożywienie nastąpiło za czasów odrodzenia, kiedy kto żyw chciał pisać we własnym języku. Tak też było i z Polakami, spóźnionymi co prawda o stulecie, ale zawsze. Taki obrót rzeczy wyniósł znów sztukę przekładu pisma na wyżyny. Dla zilustrowania sprawy pozwolę sobie przytoczyć kilka opinii specjalistów w tej dziedzinie. Posiłkował się więc będę miedzy innymi wypowiedziami Stanisława Barańczaka, poety i jednego z najbardziej uznanych polskich tłumaczy poezji i dramatów. Nie zapomnę też o felietonach Pauliny Braiter, publikowanych niegdyś w Feniksie. Dołóżmy do tego również kilka myśli Lecha Jęczmyka i Piotra Cholewy.

Tłumaczyć każdy może...

Taka chyba jest opinia większości wydawców. Bo przecież co to za problem wziąć książkę w oryginale, przeczytać, a potem przepisać słowa po polsku. Prawda? Dzięki temu powstają takie rodzynki, o jakich z lubością wspomina się później przy szklaneczce ulubionego napoju w zacisznym lokalu z wyszynkiem. Ot, chociażby cytowany przez Paulinę Braiter fragment Gwiezdnych Wojen: "Miecz świetlny nie jest tak długoręczny jak eksploder". Nic tylko wybałuszyć gały i zastanawiać się "co autor miał na myśli". Albo czy ów mistrz przekładu w ogóle zna polski... Zdarzają się też nagminnie łagodniejsze przypadki tej samej choroby. Poznajemy dzięki nim nowe, jakże oryginalne imiona skądinąd znanych postaci i sposoby ich odmieniania, jak np. Holmsa zamiast Holmesa (po spotkaniu z niejaką Olą van Kenobi to naprawdę drobiazg), dowiadujemy się, że "koń ma cztery łapy i też się potknie" (a to jakaś różnica?), shinto to odmiana buddyzmu (czy Japończycy o tym wiedzą?), w komputerach są stosy (ani chybi atomowe) albo że ewolucja ziemska trwała biliony lat (miliard, bilion, co za różnica...). Ciężko tu nie przytoczyć tezy Jęczmyka, że "drewniane ucho" to choroba nieuleczalna. Jeśli ktoś nie ma wyczucia językowego, nie powinien się brać za tłumaczenie, bo tworzy niezrozumiały bełkot albo jednym "celnym" tekstem zmienia tragedię w komedię. Jeśli do tego temat utworu jest mu całkowicie obcy, drastycznie spada szansa na to, aby translacja spełniła swą rolę. Nieszczęśnik, który sięgnie, dajmy na to po film w polskiej wersji, w złudnym mniemaniu, że łatwiej mu go będzie zrozumieć, szybko odkryje swą pomyłkę.

Jak tłumaczyć humor Szekspira?

GramTV przedstawia:

Pierwsza rzecz, której powinno się uczyć tłumaczy, to zachowanie sensu wypowiedzi. Takiego doboru słów, po którym wiadomo, że zostaną odebrane tak, jak życzył sobie tego ich autor (szeroko pojęty: mówca, scenarzysta, pisarz etc.). To niby oczywiste, ale jakoś sporo tłumaczy ma z tym problemy. Czasem wręcz można odnieść wrażenie, że nie za bardzo znają język nad którym się tak znęcają. Bo jak wyjaśnić choćby przełożenie zwrotu "because I want you to" jako "ponieważ cię pragnę"? Albo "soup up generators" jako "wcinać generatory"? (Obydwa przykłady z Pana Światła w wydaniu Atlantisu ). To oczywiście przykłady kompletnych porażek translatorskich, ale nawet prawdziwy fachowiec w tej dziedzinie może czasem mieć sporo wątpliwości. Na przykład: co niby mamy na myśli mówiąc o sensie wiersza? Albo czy w sztuce ważniejszy jest sens "podstawowy" czy sceniczność? Co zrobić z żartem, jeśli oparty jest na grze słów nie mającej odpowiednika w naszym języku (bez uciekania się w przypisach do oklepanego "nieprzetłumaczalna gra słów")? Co jest najważniejsze i bezwzględnie musi być zachowane przy tłumaczeniu, a co można zmienić bez szkody dla utworu? Pół biedy, jeśli autor żyje i można z nim skonsultować problematyczne kwestie, jak to miało miejsce w przypadku pierwszego tłumaczenia Władcy Pierścieni przez Skibniewską czy obecnie przy "spolszczaniu" cyklu Pratchetta o Świecie Dysku przez Cholewę (ten człowiek to geniusz). Jednak kiedy dochodzi do przekładu dzieł mistrzów pióra sprzed wieków, czasem tylko modlitwa może ocalić je przed profanacją.

Jak? Tak, aby śmieszył.

Sposób tłumaczenia w znacznej mierze powinien zależeć, i na ogół na szczęście zależy, od rodzaju materiału z jakim mamy do czynienia. Inaczej ma się sprawa z przekładem instrukcji do miksera, a inaczej Sonetów Krymskich. W tych drugich istotną rolę odgrywa przecież nie tylko ogólny sens, ale i przekaz na poziomie emocjonalnym oraz poetyka. Oznacza to, że dobry tłumacz powinien spróbować uchwycić wszystkie te elementy, a przynajmniej większość; w jakimś stopniu po prostu sam musi być poetą. Jak powiada Barańczak, poezja jest tym, co przepada w kiepskim tłumaczeniu. Jeśli wiersz w oryginale jest utworem wybitnym, a w przekładzie staje się nijakim, to winę za to w całości ponosi autor przekładu. Sam Barańczak jest zresztą jednym z mistrzów w swoim fachu, a jego tłumaczenia Szekspira to prawdziwe perełki. Poezja, podobnie jak dramat, to w ogóle najwyższa półka tej dziedziny. Ale powyższe stwierdzenie stosuje się w całej rozciągłości także do wszelkich innych przekładów. Aż nazbyt często wesołe dialogi z komedii w polskiej wersji wydają się nam nudne i nadęte, znakomita powieść sf nagle zmienia się w szmirę pełną pseudotechnicznego bełkotu, a pierwotnie logiczna i spójna wypowiedź przeistacza się w zlepek bredni. I, niestety, obowiązuje tu żelazna zasada: im lepsza książka czy film, tym łatwiej schrzanić tłumaczenie, bo wymaga ono zwyczajnie większej wiedzy (nie tylko lingwistycznej, choć ta jest najważniejsza) i staranności. O poczuciu humoru nie wspominając... Przede wszystkim zaś wymaga czasu. I chęci zaprezentowania ludziom dzieła w pełnej krasie, a nie odwalenia roboty w celu jak najszybszego zainkasowania zapłaty. Niełatwo dziś o kogoś takiego jak Stiller, który nie mogąc się zdecydować przy tłumaczeniu Mechanicznej Pomarańczy, jaka wersja slangu będzie lepsza: polsko-rosyjska czy polsko-angielska, w końcu... zrobił obie. Na koniec dwa cytaty sprzed przeszło dziesięciu lat:

Wydawanie złych przekładów np. W. H. Audena dlatego, że dobrych nie ma pod ręką, a o tym ważnym poecie należy dać jakieś pojęcie polskiemu czytelnikowi, jest fundamentalną pomyłką; przeczytanie zbiorku złych polskich wierszy nie da nikomu żadnego pojęcia o twórczości Audena, ponieważ poeta ten w języku angielskim takich złych wierszy nie pisał.

Tłumacz-zdrajca to ten, kto nie wczytał się w tekst, żeby go zrozumieć i oddać jego treść i urodę w postaci bliskiej oryginału. Właśnie zdrajca tłumaczy jak leci, dosłownie. Jeśli natomiast ktoś odchodzi od litery, jeśli robi to po to, by oddać sens i klimat oryginału, to nie jest zdrajcą. (...) Jeśli przekład jest piękny, to znaczy że jest wierny, autor oryginału tylko na tym wygrał.

Komentarze
27
Usunięty
Usunięty
08/03/2008 22:07

A w filmach animowanych czy bajkach takich jak Shrek, Rybki z ferajny itp. to właśnie dubbing nadał klimat tym produkcjom. Oczywiście - DOBRY DUBBING. Sam jak oglądałem ww. fimly w wersji angielskiej (dobrze znam) to jakoś nie były one takie "fajne". Być może jest to spowodowane inną mentalnością, ale... Przykład ZŁEGO DUBBINGU (jeśli można to tak nazwać) to wszystkie małe produkcje albo filmy z udziałem aktorów ( nie animowane, nie bajkowe), w których dubbing mnie po prostu dobij - może ktoś widział w telewizji taki film jak ;( Mali Agenci 3D (żal, bezsensowne wyrzucanie kasy).

Usunięty
Usunięty
04/03/2008 17:36
Dnia 02.03.2008 o 01:53, master962 napisał:

przecież wiadomo nie od dziś że zawsze od tłumaczenia lepszy jest oryginał

Ja tu sie zakurat zdecydowanie nie zgodze. Dobrze zrobiony dubbing czesto potrafi uratowac tytuł (szczegolnie dotyczy to filmow). Dobrze (z wyczuciem) przetłumaczona poezja tez moze wniesc wiecej niz oryginal...

Curtiss
Gramowicz
Autor
03/03/2008 15:59

Blackhand -> I tak i nie. Mówimy o tłumaczeniu słowa "file" które zwyczajowo tłumaczone jest jako "plik". W tłumaczeniach założenie związane z trzymaniem się pewnej tradycji jest dosyć wyraźną tendencją. Tym bardziej, że jeden z podstawowych zwrotów z zastosowaniem tego słowa w języku polskim brzmi"plik dokumentów". A "file" pojawia się w naszej mowie również w wersji "archiwum". W związku z czym kontekst odnoszący się do dokumentacji staje się jeszcze bardziej uwarunkowany. Oczywiście można użyć też zwrotu "stos dokumentów" (zresztą zapewne tą drogą poszła osoba która użyła owego zwrotu). Ale to kojarzy się zaraz z bałaganem.Ponadto to nie czepiactwo, a pokazanie przykładu w którym niewielka zmiana potrafi wprowadzić nieliche zamieszanie.




Trwa Wczytywanie