Nazywam się Johnson, szeregowy Johnson – tak na mnie teraz mówią, choć jeszcze do niedawna z wojskiem miałem niewiele wspólnego. Wcielono mnie do jednostki, bo brakowało ludzi gotowych na samobójcze rajdy w walce o bezcenne w obecnych czasach zasoby. Jest dopiero 2027 rok, a na świecie już brakuje ropy. To musiało skończyć się globalnym wyścigiem o „czarne złoto”. Do oddziałów bojowych zaczęto wcielać cywilów, którzy lepiej lub gorzej potrafili trzymać karabin w rękach. Tym sposobem znalazłem się w jednostce i nawet nie mogłem przeczuwać, co mnie czeka... Pierwszą misją, którą przydzielono mojemu oddziałowi, była infiltracja małego miasteczka na Bliskim Wschodzie. Mieliśmy proste zadanie - trzeba było odzyskać kilka strategicznych punktów z zasobami. Mówili, że będzie łatwo, że w miasteczku panuje względny spokój, a odbicie kilku stref zajmowanych przez „czerwonych” będzie dla nas formalnością. Cholera, nigdy więcej nie uwierzę przełożonemu, krzyczącemu coś o bohaterstwie podczas odprawy odbywającej się na pokładzie transportera, z którego za pięć minut zostanę zrzucony w środek piekła. Oddział w miarę sprawnie przedostał się na przedmieścia. Szedłem z tyłu, obserwując resztę chłopaków. Początkowo byłem zdumiony tym, jak dobrze radzą sobie na polu walki. Jedni osłaniali drugich, krzyczeli, trwał nieustanny ostrzał. Dobrze, że na miejscu zastaliśmy kilka wraków pojazdów i jeszcze niezniszczonych do reszty zabudowań - mogliśmy choć na chwilę się gdzieś schronić. Stwierdziłem, że nie mogę dłużej zostawać z tyłu i patrzeć, jak chłopcy zaczynają obrywać. Amunicji póki co nie brakowało, próbowałem strzelać na oślep... co nie okazało się trafnym rozwiązaniem... Pierwszy raz w życiu poczułem taki ból; nie wiedziałem, co się wokół dzieje, przed oczami miałem tylko czerwoną poświatę, słyszałem urywające się krzyki, z oddali dobiegały do mnie stłumione odgłosy wybuchów. Dostałem i musiałem po omacku znaleźć schronienie, by odpocząć. Kamraci, którzy nieustannie towarzyszą nam w trakcie misji, sprawiają ogólnie dobre wrażenie. W razie potrzeby potrafią pokusić się o skuteczny ogień zaporowy, sporo krzyczą, biegają, osłaniają się. Niestety, nie obyło się bez zgrzytów w funkcjonowaniu AI. Ot, choćby niekoniecznie zachwycającym widokiem jest bezsensowne blokowanie się wojaków w ciasnych pomieszczeniach czy nawet na otwartych przestrzeniach! Przykład? Próba skoku przez zaporę z worków o wysokości około pół metra zakończyła się w przypadku jednego z członków mojego oddziału zablokowaniem w powietrzu. Istny Matrix! Podobne bolączki spotykają także przeciwników, do tego dochodzą zabawne sytuacje z rag dollem. Kilkakrotnie po strzale ze snajperki prosto między oczy przeciwnik, miast odlecieć z impetem do tyłu, potrafił odprawiać dziwne akrobacje... w przód! Szkoda też, że ciała zabitych i porzucona przez nich broń dość szybko znikają z pola walki, co nieco burzyło w moich oczach nerwową atmosferę miejskiej walki o każdy metr, podczas której na ulicach trup ściele się gęsto. Tymczasem oddajmy ponownie głos szeregowemu Johnsonowi...
Misja - jak ją określano - „testowa” okazała się przedsionkiem piekła, w którym „czerwoni” zaczęli dominować. Do pierwszego punktu z zasobami zostało parę metrów. Szarża z nieustannie trzymanym na spuście palcem nie miała racji bytu, zaczęliśmy zachodzić wroga od flanki. Całe szczęście w tym, że chłopcy celnie strzelali, skutecznie osłaniając pierwszą linię, do której należało zajęcie strefy. Udało się! Pierwszy punkt spowił niebieski dym naszej flary. Chłopcy uzupełnili amunicję, odpoczęli. Do opanowania pozostało jeszcze pięć stref... Dzięki Bogu, nie musieliśmy iść do odstrzału jak po sznurku - mieliśmy wybór, trudny wybór drogi, którą podążymy. Wierzcie mi, w pyle i deszczu pocisków ciężko rozmyślać nad zaletami i wadami każdego z wariantów. Poszliśmy na wprost. W oczach chłopców pojawiło się zwątpienie, gdy na dwunastej z kurzu wyłonił się czołg „czerwonych”. Pytałem się w duchu, dlaczego na odprawie nie wspomniano o tym, że wróg może być uzbrojony w coś więcej poza zdezelowanymi AK-47. „To koniec...” - powiedział cicho ktoś z tyłu. Nie wiem dlaczego, ale nie opuszczała mnie nadzieja, którą tylko wzmocnił okrzyk najbardziej doświadczonego w oddziale - Martinsa, uczestniczącego już w kilku misjach. Krzyczał on coś o „dronach”, o jedynej broni, która mogłaby nam teraz pomóc. Pamiętam ze szkolenia, że dowódca wspominał o zdalnie sterowanych pojazdach wyposażonych w ładunki na tyle silne, by mogły zniszczyć stalowego potwora.
Małe zabawki dla dużych chłopców
Bardzo pozytywne wrażenie wywarły na mnie promowane w licznych zapowiedziach i trailerach drony, czyli małe, zdalnie sterowane pojazdy będące istotnym wsparciem ogniowym dla oddziału. W misji testowej mogłem skorzystać z możliwości małej bomby na kółkach i śmigłowca. O ile tą pierwszą nie bawiłem się zbyt długo, gdyż po kilku sekundach jazdy „samochodzik” eksplodował niczym kamikadze, zderzając się z czołgiem, o tyle śmigłowiec dał mi więcej frajdy niż celna seria z karabinu w grupkę oponentów.Z początku potrzeba nieco zręczności, by opanować sprawne sterowanie owym małym diabelstwem, ale gdy już „wyczuje się” pojazd, wrażenia są niezapomniane. Przy pomocy śmigłowca wyposażonego w dwa działka można szybko pozbywać się przeciwników okupujących dachy czy też oczyszczać trudno dostępne wieżyczki. Pomysł z dronami jest wyborny, a i jego realizacja wyszła twórcom całkiem sprawnie.
Mniej pozytywne odczucia miałem po wykorzystaniu w walce czołgu, który został dostarczony jako wsparcie pod koniec misji. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ciężki kawał żelastwa i nie będzie poruszał się z gracją Rolls-Royce'a, ale chyba z ciężarem ciut przesadzono. Pojazd jest bardzo toporny w sterowaniu i jego prowadzenie nie daje takiej satysfakcji, jak zabawa z dronami. Ładnie za to zrealizowano falowanie powietrza przy wylocie rury wydechowej. Pora wrócić do zapisków szeregowca Johnsona: