Swoim sobotnim felietonem Hakken wywołał mnie do tablicy. Miałem zamiar jeszcze pociągnąć dalej inny temat, ale nie potrafię stać z boku, gdy kolega redakcyjny prowokuje mnie do dyskusji... Tak więc dziś – mimo tego, że temat jest atrakcyjny niczym blok z wielkiej płyty – napiszę nieco na temat pracy recenzenckiej, tak zwanego obiektywizmu i walki o niezależność od nacisków zewnętrznych.
Za pomocą prostego zabiegu przypomnienia o sieci wzajemnych układów i układzików łączących ludzi z branży elektronicznej rozrywki Hakken przygotował sobie grunt do dalszych dywagacji. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie drobny szkopuł: owo wyjściowe założenie jest w dużej mierze sztuczne. Równie dobrym startowym punktem mógłby uczynić fakt, iż wszystkie osoby z branży są uzależnione od usług oferowanych przez sklepy spożywcze. Albo inny przykład mocnej tezy wyjściowej: każdy recenzent mieszka w jakimś budynku. Odkrycie, iż autorzy, wydawcy, deweloperzy, redakcje i insze podmioty jakoś wchodzą ze sobą w ciągłą interakcję jest równie przełomowe, jak stwierdzenie, że nie da się rozczesać włosów za pomocą jajka.
Człowiek jest istotą społeczną, w naturalny sposób znajduje się zawsze w jakiejś sieci powiązań. Zresztą nawet, jeśli zerwie kontakty z przedstawicielami swojego gatunku, pozostanie częścią mrocznego układu zwanego ekosystemem. Wysuwanie faktu wzajemnych powiązań społecznych – bo z nich wynikają powiązania biznesowe – jako ważnego czynnika w pracy recenzenckiej to po prostu lanie wody. Żyjemy w sieci rozmaitych wzajemnych zależności od urodzenia, wszyscy, więc jak może to w sposób szczególny wpływać na pracę w jednej branży?
Pora na tym podkładzie – a raczej po jego usunięciu – przejść do kwestii niezależności dziennikarskiej. Jest to bardzo ciekawa kwestia, bo dotyka sedna etyki zawodowej. Wszelkie media starają się podkreślać swoją niezależność, ale też i często spotykają się z zarzutem jej braku. Najpierw przykład spoza branży elektronicznej rozrywki. Pewien dziennik pewnej korporacji wydawniczej regularnie spotyka się ze wspomnianymi zarzutami. Ba! Mówi się o zwalnianiu ludzi nie myślących w sposób zgodny z linią wyznaczoną przez redaktora naczelnego. A przecież pismaków myślących inaczej niż ich koledzy nie trzeba wcale zwalniać... W morderczym rytmie codziennej pracy, stresie i napięciu towarzyszącym pilnowaniu terminowości wydań, nie ma miejsca na tarcia w ekipie. Człowiek nie pasujący do swych współpracowników nie wytrzyma długo. To nie kwestia odgórnych ukazów i monitorowania światopoglądu, a zwykła selekcja naturalna. Ludzie pracujący razem w dziennikarskim kieracie muszą do siebie pasować. Osoby niedopasowane odpadają same, jak źle przymocowane elementy.
Tak więc każda redakcja staje się w pewnym momencie swoistą kliką. Czy wpływa to na jakość jej pracy? Oczywiście. Wszystko zależy jednak od sytuacji wyjściowej. Jeśli bazowo redakcję tworzą ludzie mający hysia na punkcie niezależności od zewnętrznych nacisków, mechanizm będzie generował zdrowy efekt. Dziennikarska selekcja naturalna wybierać będzie osoby, ceniące sobie wolność poglądów i hołdujące etyce zawodowej.
Firmy działające w branży elektronicznej rozrywki niczym nie różnią się od innych. Są nastawione na zysk i starają się go uzyskać wszelkimi dostępnymi sposobami. To zdrowy odruch, zapewniający przetrwanie na wolnym rynku. Tak więc, widząc choćby cień możliwości podbicia zysków za pomocą manipulacji mediami, spece od marketingu rzucą się na nią niczym sępy na padlinę. Oganianie się od tego towarzystwa może stać się dla redakcji koszmarem, utrudniać pracę i doprowadzić z czasem do upadku ideałów dziennikarskich lub... zrujnować kontakty zewnętrzne.
Dlatego wiedza o działaniu korporacji, najlepiej empiryczna, jest kluczowa dla osób odpowiedzialnych za funkcjonowanie każdej redakcji. Dzięki niej można już na starcie uniknąć pułapek, nie prowokować sępów krążących po niebie. Jeśli raz okaże się słabość, później będzie ciężko się wycofać. Najlepiej na samym starcie usunąć to, co najbardziej prowokuje. W wypadku recenzji jest to... system ocen. Na pudełku z grą nie umieści się całości recenzji, można najwyżej wyjąć zdanie z kontekstu (kto je przeczyta z daleka w sklepie?) albo nadrukować ocenę. Oczywiście ta ostatnia metoda jest najlepsza. Dlatego większość nacisków marketingu idzie właśnie po owej linii. Sypią się propozycje barterowe i oferty specjalne – wszystko w zamian za przyznanie wyższej oceny w podsumowaniu recenzji. Jeśli wyeliminujemy ten element, firmy nie będą już miały głównego powodu do kuszenia.
Jeżeli dodatkowo uczynimy autorów recenzji niedostępnymi dla speców z korporacji, usuniemy i możliwość bezpośredniego nacisku na dziennikarza. Proste i skuteczne. Oto, czemu uwielbiam pracować z najemnikami. Stoję niczym firewall pomiędzy swoimi autorami a firmami mogącymi zatruwać im życie kuszącymi ofertami. Rozsiana po Polsce redakcja nie musi liczyć się z „przypadkowymi” odwiedzinami przedstawicieli dystrybutorów, podczas których mogłyby się odbyć „niezobowiązujące” rozmowy na temat recenzji. Wszystko musi iść drogą elektroniczną, może zostać zapisane, nagrane. W takich warunkach propozycja sprzedania recenzji byłaby dla każdej firmy strzałem w stopę. Mam więc święty spokój i mogę skoncentrować się na pracy.
Dodatkowo najemnicy pracują dla różnych zleceniodawców. Jeżeliby zeszmacili swoja opinię sprzedażą tekstu w ramach pracy dla niezależnego medium, do końca życia skazani by byliby na współpracę ze specami od marketingu i PR, nie zaś z rzetelnymi publicystami. To wyrok bardzo nieprzyjemny, czyniący z człowieka maszynkę do produkcji laurek i długofalowo godzący w jego poczucie osobiste wartości. Wyrok – gdyż konsekwencji nie da się uniknąć. Wieści rozchodzą się szybko, wszystko przecież jest ze sobą w jakiś sposób powiązane...
Temat niezależności uznaję za zamknięty. Pora zabrać się za obiektywność i subiektywność recenzji. A konkretnie to, co odróżnia pełen subiektywizm - cechujący wszelakie wynurzenia pseudorecenzentów na ich prywatno-publicznych blogaskach - od rzetelnej roboty zawodowca. To kwestia wbrew pozorom bardzo prosta. Otóż zawodowiec nie opiera się jedynie na swoich emocjach. Odsuwa się od tematu na pewien dystans, by uzyskać szersze pole widzenia. Uwzględnia w swojej recenzji potencjalne inne punkty widzenia, korzystając z doświadczenia i znajomości tematu. Nie żyjemy w społeczności-roju, myślącej jednolicie (wtedy zresztą recenzje nie byłyby nikomu potrzebne). Jesteśmy jednostkami w pełni autonomicznymi, posiadającymi własne zdanie. Cała sztuka w pracy recenzenta polega na pełnym uświadomieniu sobie powyższego faktu, nie stawianiu swojego „ja” ponad wszystkim. Na zdolności wyszukiwania zalet i wad, poprzez aproksymowanie innych punktów widzenia. Tak właśnie postrzegam zawodowca i tego uczę współpracujących ze mną autorów.
Co ciekawe, Hakken wiedział o tym wszystkim, pisząc swój felieton. Znamy się od lat, nie raz toczyliśmy rozmowy o kwestiach zawodowych. Po prostu radośnie i perfidnie sprowokował mnie do opublikowania moich wynurzeń na temat metodologii i etyki pracy. Wiedział, że dotykając tematu niezależności dziennikarskiej, uderza w stół, na którym ja pełnię rolę nożyc, muszących się odezwać. Może to i dobrze. A może, jak to bywa z wypowiedziami obsesjonatów, po prostu Was zanudziłem i nie doczytaliście już do owego momentu. Tego jednak - ze względu na przekaz zawarty w felietonie - ani Wam, ani sobie nie życzę...