Pod czarną banderą
Nie tak dawno świat obiegła wieść o kolejnym spektakularnym zwycięstwie RIAA (Recording Industry Association of America) i konfederatów zjednoczonych w walce z elektronicznym piractwem. Gazety i portale ogłaszały szumnie i dumnie, że zniknęła na zawsze kolejna aplikacja P2P.
Przypomina to trochę raport skorumpowanego oficera marynarki królewskiej na temat postępów w zwalczaniu piractwa na Karaibach, pisany w zamtuzie na Tortudze przy butelce rumu. Bo tak w rzeczywistości, to ogłoszono, iż udało się utłuc schorowanego, konającego Osła. RIAA nie mogła już czekać, bo kłapouchy pirat za chwilę by zdechł sam, zatruty jej wcześniejszymi podstępnymi działaniami. A wyniesienie na rynek padliny jest znacznie mniej spektakularne, niż publiczna egzekucja, chyba trudno się nie zgodzić?
Najżałośniejsze w tym wszystkim jest to, że egzekucja była fikcją. Wystarczy poziom umiejętności informatycznych osiągalny nawet dla co zdolniejszych orangutanów, by dalej korzystać z usług teoretycznie martwego Osła. Oczywiście pozostaje pytanie: po co? Przecież od kliku lat w sieci jest mnóstwo o wiele wydajniejszych aplikacji P2P, opierających się na zdecentralizowanych strukturach nowej generacji, często korzystających z zupełnie innych protokołów.
Przypadek ostatniej egzekucji pokazuje też zakłamanie RIAA i konfederatów. Podobnie jak w przypadku poprzedniej spektakularnej akcji (KaZaA), najpierw ofiarę zatruto fałszywymi plikami, siekańcami bez wartości, a gdy w zasadzie nie dało się w ramach danej aplikacji pozyskać już nic nielegalnego, zamiast pozostawić ją w spokoju, zadano coup de grace. Aby było widać spektakularny efekt. Na tym etapie bowiem trudno już to było nazwać walką z piractwem. A przecież ludzie wymieniają też legalne pliki...
RIAA nie zwalczy piractwa, najprawdopodobniej nawet na to nie liczy. Potrzebuje za to rozgłosu dookoła sprawy, aby potwierdzić sens swojego istnienia i usprawiedliwić srogi haracz, jaki zdziera z każdej wydanej płyty. Odpowiednicy tej wesołej organizacji istnieją w zasadzie w większości cywilizowanych krajów, gdzie tylko prężnie działa branża muzyczna. Wszędzie odwalają krecią robotę pod płaszczykiem szczytnych celów. Zastanówmy się bowiem, jakim to gospodarczym cudem gry komputerowe, których stworzenie kosztuje aktualnie fortunę, a ilości sprzedawanych egzemplarzy są nieporównywalnie niższe od topowych albumów muzycznych, kosztują w miarę porównywalne pieniądze? Ten pozorny cud zasadza się na tym, że branża elektronicznej rozrywki doskonale rozumie współczesne technologie i zmienione przez Internet prawa rynku. Kosztowny archaizm w stylu RIAA nie jest tu po prostu potrzebny. Żaden więc to cud, a jedynie zdrowa kalkulacja i przytomny ogląd sytuacji.
Zwróćmy uwagę, jak często ostatnio obcina się koszty gier poprzez odrzucenie drogich i budzących klienckie niezadowolenie systemów zabezpieczeń. Wydawcy coraz częściej używają jako sloganu reklamowego hasła „Nie stosujemy StarForce!”. Najwyraźniej zaszczepienie haraczu za ochronę na tym poletku średnio się udaje. Co więcej, niektórzy piraccy aktywiści otwarcie popierają firmy wydające gry bez zabezpieczeń, mniej lub bardziej szczerze krzycząc, że takie podejście zasługuje na nagrodę i należy kupować produkty rozsądnych autorów i wydawców. Następuje niezbyt zabawne odwrócenie ról, gdy panowie od haraczu zaczynają atakować tych, którzy nie zapłacili za ochronę i udostępniać publicznie klucze aktywujące grę niepokornych twórców. Kto wtedy płynie pod czarną banderą?
Oczywiście, proceder nielegalnego powielania czyjejś twórczości jest z natury naganny i bolesny dla autorów. Wystarczy raz znaleźć się po drugiej stronie barykady i czekać z niepokojem na to, czy spłynie kolejna transza wypłaty, uzależnionej bezpośrednio od sprzedaży dzieła. Od razu słowa o całkowitej wolności wartości kulturalno-rozrywkowych smakują jak stara opona – a starą oponą, nota bene, głodu się nie zaspokoi. Jednak twórca może po pewnym czasie zauważyć, że pomiędzy piratami a mafiosami wymagającymi pieniędzy za ochronę nie ma zbyt dużej różnicy. To przeraża. Deprymuje.
Miejmy jednak nadzieję, że rynek się ustabilizuje i pozwoli spokojnie współistnieć wytwórcom i konsumentom rozrywki, we wzajemnym poszanowaniu i zaufaniu. Tego Wam (a sobie jeszcze bardziej) serdecznie życzę...