Opinia: Pillars of Eternity, czyli uwierzyłem w Kickstartera

Sławek Serafin
2015/04/05 11:55

Trzy lata od początku kickstarterowej rewolucji trzeba było czekać, na jednoznaczny i niezbity dowód, że ten nowy pomysł na robienie gier rzeczywiście działa. Czy jednak Pillars of Eternity rozwiewa wszelkie wątpliwości?

Powiem wam, że od samego początku byłem nastawiony sceptycznie do tego wszystkiego, co działo się wokół Kickstartera, od momentu eksplozji jego popularności i fali entuzjazmu, jaki wywołała historyczna, wielomilionowa zbiórka na "klasyczną" przygodówkę Tima Schafera. Z jednej strony nie da się zaprzeczyć, że sama idea crowdfundingu jest piękna. Podobnie nie dało się zanegować tej całej pozytywnej energii, tej olbrzymiej ilości dobrej woli i optymizmu, który emanował w mediach i społeczności fanów gier coraz silniej wraz z kolejnymi rekordowymi zbiórkami. I właśnie to mi kazało patrzeć na całe zjawisko bardzo krytycznie, mając w pamięci naczelne prawo Murphy'ego, mówiące, że jeśli coś może pójść nie po naszej myśli, to na pewno pójdzie. Pomijam już całe wątpliwości związane z kupowaniem przysłowiowego kota w worku i ewentualną złą wolą oraz nieuczciwością organizatorów zbiórek, bo nie przypuszczałem, by odsetek zwykłych oszustów węszących łatwy zarobek był jakiś szczególnie wysoki. I rzeczywiście nie był, choć i takie przypadki się zdarzały. Ale w większości sytuacji mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy rzeczywiście wierzyli w to co obiecują i w miarę swoich możliwości starali się te obietnice realizować. Tyle, że prawie nigdy to nie wychodziło. Aż do dziś.

Opinia: Pillars of Eternity, czyli uwierzyłem w Kickstartera

Tak, wiem, że już wcześniej Kickstarter dał nam bardzo udane gry. The Banner Saga, FTL, Divnity: Grzech Pierworodny, Elite: Dangerous to te większe i bardziej znane, ale były też mniejsze sukcesy, od Spintires do Gods Will Be Watching. W sumie przez różnego rodzaju akcje społecznościowych zbiórek pieniędzy na gry przewinęło się już chyba kilkaset tytułów i część została nawet wydana. Ale dopiero teraz, dopiero grając w Pillars of Eternity, mam wrażenie, że dostaliśmy dokładnie to, co nam obiecano. Ba, więcej nawet. W poprzednich przypadkach, nawet tych udanych, nie odczuwałem tej satysfakcji, tej ekscytacji, tego... że tak posłużę się banałem, szczęścia, jakie dały mi Pillarsy. To już nawet nie chodzi o to, że tamte gry jakoś nie spełniały pokładanych w nich oczekiwań, że były gorsze niż zapowiadano, bo nawet Wasteland 2, dziurawy jak sito, nie był taki zły. Ale żadna z tych produkcji nie wywoływała pozytywnej reakcji odpowiadającej temu całemu entuzjazmowi i optymizmowi, który towarzyszył samym zbiórkom.

A łatwo było dać się im ponieść, bo jak już wspomniałem, sama idea takich zbiórek jest piękna. Od bardzo dawna, od przynajmniej dwóch dekad, nie było możliwości bezpośredniego dialogu pomiędzy twórcami gier a graczami. Niezależni autorzy robili sobie "co im w duszy grało", ale to był całkowity margines przez wiele lat i dopiero niedawno, niedługo przed kickstarterową rewolucją, zaczęło się to zmieniać. Poza nimi jednak cały przemysł grotwórczy tkwił mocno w kajdanach wykutych przez działy księgowości wielkich korporacji. Z jednej strony mieliśmy niekwestionowaną pasję i miłość do gier ich twórców. Z drugiej to samo u graczy. A między nimi mur kierowników, menadżerów i marketingowców, którzy wytyczali kierunki dla twórców na podstawie statystyk sprzedaży, badań fokusowych i tym podobnych. Nawet branżowe legendy musiały uginać karku przed garniturami z korporacji, bo to oni trzymali łapę na pieniądzach. Pierwszy wyłom w tej twierdzy mroku momentami straszniejszej niż Czarna Wieża w Mordorze i wpychającej nam do gardeł co roku nowe FIFY, Call of Duty i całą resztę taśmowej mierzwy, uczynili właśnie twórcy indie. A potem pojawił się Kickstarter i pokazał zamaszysty gest Kozakiewicza wszystkim decydentom z rad nadzorczych. To było takie piękne.

Korporacje skazały na śmierć klasyczne RPGi, strategie turowe, RTSy, przygodówki, rogaliki i mnóstwo innych gatunków, które nie należały nigdy do segmentu AAA i nie przynosiły milionowych zysków. Mniejsza o ich motywy, może i uzasadnione jakoś. Fakt jest faktem, te wszystkie Activisiony, Electronic Artsy, 2K Gamesy i reszta, nie pozwalały "swoim" deweloperom zająć się tym, czego nie można było sprzedać w kilku milionach sztuk na różnych platformach. A tu nagle okazało się, że można było soczystym słowem się pożegnać z garniturami i zapytać samych graczy, co by chcieli. Słuchajcie, mamy taki a taki pomysł - chciecie w to zagrać? Jeśli tak, to dajcie nam zaliczkę, a my się postaramy to zrealizować. Dialog między twórcami a odbiorcami, bez pośredników, bez pasożytów, rozmowa tych, którzy dzielą ze sobą pasję do gier. Naprawdę coś wspaniałego, jedna z piękniejszych idei jakie w grach w ogóle zaistniały. I, cholera, taka cudna, że nijak mi do niej nie pasowały te wydawane przez ostatnie dwa lata gry. Bo choć były często dobre, a nawet bardzo dobre, to mimo wszystko żadna z nich kalibrem nie przystawała mi do samej koncepcji crowdfundingu. Że tak się kolokwialnie wyrażę, za co z góry przepraszam, żadna z nich nie miała wystarczająco wysokiego współczynnika czystej zajebistości. Aż do Pillars of Eternity.

GramTV przedstawia:

I wiecie co? Teraz zaczynam się bać. Pesymizm ma tę przewagę nad optymizmem, że sceptyk zawsze wygrywa - jeśli rzeczywiście się nie uda, to będzie miał rację, a jeśli wręcz przeciwnie, to tym lepiej, nie? A teraz, dzięki Obsidianowi, zaczynam wreszcie iść za głosem serca, które od początku mówiło mi, że kickstarterowa rewolucja to coś wspaniałego. Rozum podpowiadał coś wręcz przeciwnego, ale w końcu i on przyznał, że może jednak jest szansa, żeby to wszystko zadziałało. Jestem gotów z niewiernego Tomasza przemienić się w gorliwego apostoła. Dlaczego się więc boję? Dlatego, że idzie wielka fala.

Star Citizen. W tym momencie już pewnie dobija do 80 milionów zebranych dolarów. To więcej niż wszystkie inne crowdfundingowe projekty razem wzięte, tak pi razy drzwi, nie chce mi się dokładnie sprawdzać, bo faktyczny stosunek nie ma większego znaczenia dla tego wywodu. Mniej więcej tyle jest i na tym poprzestańmy. Star Citizen to behemot. Tsunami. Potencjalny punkt zwrotny. Wóz albo przewóz. Jeśli ten gigant nie spełni pokładanych w nim nadziei, to zawalając się pod własnym ciężarem może pogrzebać całą ideę, w którą wreszcie jestem gotów bezwarunkowo uwierzyć. Może nie na zawsze, może nie do szczętu, ale ewentualna katastrofa Star Citizena może być taką małą globalną zagładą dla świata społecznościowych zbiórek. My, gracze, dobrze wiemy, że nawet po apokalipsie może być fajnie, ale... ale ja się właśnie boję. Boję się, że nie wyjdzie. Że my gracze stracimy zaufanie. Że twórcy gier stracą pewność siebie. Że w dialog wkradnie się dobrze uzasadniona niepewność. Że na naszych oczach rozsypie się najlepsza rzecz, która zdarzyła się w grach od... cholera, nie wiem czy nie od samego początku nawet. Crowdfunding już teraz jest alternatywą dla głównego nurtu i korporacyjnych fabryk gier. Już teraz odmienia oblicze branży i pozytywnie wpływa na tamte skostniałe struktury, rozluźniając je, prowokując, zmuszając do szukania innowacji i zmiany dotychczasowych punktów widzenia i założeń. I, kurcze, boję się, że to wszystko zostanie zmiecione przez tsunami wywołane przez Chrisa Robertsa, który sam pewnie pęka, że go to wszystko przerosło.

Oczywiście, może się także okazać, że Star Citizen nie tylko będzie taki jak obiecywano, ale może i nawet jeszcze lepszy. I że zamiast pogrzebać rewolucję, jeszcze bardziej roznieci jej ogień. Ale... no wiecie, niewierny Tomasz, wieczny sceptyk i tak dalej. Jeśli wy możecie spać spokojnie mając przed sobą taką perspektywę, to wam zazdroszczę. Ja tam się boję. Za siebie i tych wszystkich, których z jakiegoś powodu nie przeraża coraz głośniejszy łoskot nadciągającej wielkiej fali.

Komentarze
14
GerBeer
Gramowicz
08/04/2015 18:11

"Star Citizen. W tym momencie już pewnie dobija do 80 milionów zebranych dolarów."Serrio? 80?! To nie jakaś pomyłka?

Bambusek
Gramowicz
06/04/2015 10:32

Jak z Kickstartera skorzysta uzdolnione studio to mogą wyjść perełki, nie ma żadnych podstaw do tego, aby miało być inaczej. Najwyżej kwestia tego czy kasy z KS starczy czy trzeba się podeprzeć jeszcze Early Access. Jak sie zabierze mniej utalentowane to może być różnie: Worlds of Magic przeszło i przez KS, i Wczesny Dostęp, a wyszło w stanie w jakim wyszło, niestety. Inna sprawa, że jeżeli KS ma wypluć 10 gier z gatunku X, z czego dwie będą fajne a 8 słabych to nadal wolę taki scenariusz niż nie mieć KS i nie dostać nawet tych dwóch.A sukces PoE moze tylko cieszyć :)

Aquma
Gramowicz
05/04/2015 19:12

> > Wszystkich ciekawi ;) Myszasty ciągle łupie, albo trafił jednak na jakieś bugi...>>> Chyba nie ma takiego który by nie trafił. Skończyłem przed łatkami, jednak z tego co> wiem niektórzy mieli problemy z zapisami po ich instalacji, więc różnie bywa.Ja akurat, serio, nie trafiłem na nic. Nawet sławetne bugi ze statystykami postaci mnie ominęły.




Trwa Wczytywanie