Russell Mulcahy – „Resident Evil: Zagłada”
Kultowa seria komputerowa w filmowym wydaniu powraca. Zmagania z wirusem T są teraz o wiele bardziej brutalne niż dotychczas i jakby... ciekawsze.
Jak już zapowiadaliśmy w poniedziałkowym wstępniaku, w tej odsłonie naszego filmowego kącika recenzujemy najnowszą odsłonę Resident Evil. Przypomnijmy, że po w miarę udanym pierwszym obrazie, uraczono nas miałkim sequelem, więc obawy co do trzeciej części były znaczne. Jak się okazuje, nie do końca uzasadnione... choć film z grą łączy coraz mniej.
Kultowa seria komputerowa w filmowym wydaniu powraca. Zmagania z wirusem T są teraz o wiele bardziej brutalne niż dotychczas i jakby... ciekawsze.
Trzecia część "Residenta" jest o wiele bardziej interesująca i lepsza od poprzedniczek pod wieloma względami. Zacznijmy od fabuły. Trzeba przyznać, że jest dobrze sklejona i w szwach się nie rozłazi, co w tego typu kinie nie zdarza się wcale często. Tworzony w laboratoriach korporacji Umbrella śmiercionośny wirus T nadal się rozprzestrzenia. Zresztą robi to tak skutecznie, że cała planeta jest już skażona, a większość populacji przemieniła się w zombie. Grupa ocalałych - Carlos Olivera (Oded Fehr), L.J. (Mike Epps), Claire Redfield (Ali Larter), K-Martt (Spencer Locke) oraz jego siostra Betty (Ashanti) postanawiają wyruszyć na poszukiwania miejsca w miarę bezpiecznego. Stopniowo przyłączają się do nich inni, którym udało się przetrwać. Swoisty konwój życia przemierza bezkresne pustkowia i odludzia postapokaliptycznego USA. Dookoła wszystko jest zrujnowane, pokryte pyłem i kurzawą, a przede wszystkim nieprzyjazne przybyszom. Wydaje się, że północna Alaska, miejsce mroźne, ale i odległe będzie dobrym celem podróży. W każdym razie ludzie mają nadzieję, że tam jeszcze krwiożercze bestie nie dotarły...
Pełen tekst znajdziecie tutaj