Tańczący z owcami – recenzja filmu Lamb

Joanna Kułakowska
2022/01/06 21:50
0
0

Islandzki horror z baśniowymi motywami opowiada o stracie, życiowej pustce i próbach jej wypełnienia. Nader ciekawy to obraz.

Filmy rodem z Islandii często koncentrują się na specyficznym zawieszeniu w psychologicznej próżni, czy też swoistym niedopasowaniu postaci do czasu i przestrzeni, ukazując próby „osadzenia się” w rzeczywistości, odnajdywania samych siebie i pokierowania własnym życiem, które póki co zdołało ich gdzieś ponieść – w miejsce i relacje, w których jest smutek, zmęczenie lub podskórny niepokój. Próbują wypełnić ulotną lub całkiem konkretną pustkę. Bohaterowie i bohaterki czują się zwykle rozbici, samotni i/lub niezrozumiani, wyobcowani. Czegoś im brakuje. Takie dojmujące uczucia i brak poczucia komfortu brane na warsztat przez islandzkich filmowców niezbyt dziwią, biorąc pod uwagę niewielkie społeczeństwo, a zarazem znaczne odseparowanie od siebie rodzin i jednostek (4 osoby na kilometr kwadratowy) w połączeniu z charakterystycznym dla całej Skandynawii przyzwyczajeniem do społecznego dystansu i zwyczajem jego kultywowania. Fabuła zwykle przedstawiona jest w melancholijnej scenerii – często na tle surowych, a jednocześnie przepięknych krajobrazów – podkreślającej ukryte emocje, konflikt czy alienację. Niejako przy okazji ukazana zostaje nie tylko różnica w mentalności, lecz także w poczuciu czasu Skandynawów. Tak to było w tak odmiennych od siebie filmach, jak na przykład: Tańcząc w ciemnościach, Fúsi, Noi Albinoi, Barany. Islandzka opowieść. I tak jest w obrazie Lamb, fabularnym debiucie Valdimara Jóhannssona. Zasługuje on na uwagę, tym bardziej że stanowi koprodukcję islandzko-szwedzko-polską, został wyróżniony Nagrodą za Oryginalność w Cannes i trafił na oscarową shortlistę w kategorii najlepszy film międzynarodowy.

Tańczący z owcami – recenzja filmu Lamb

Stagnacja i wilki w ludzkich skórach

W tym minimalistycznym dramacie, którego scenariusz wspólnie stworzyli Valdimar Jóhannsson i Sjón (współpracownik Björk i von Triera, autor wydanej na naszym rynku powieści Skugga Baldur. Opowieść islandzka i współzałożyciel surrealistyczno-dadaistycznej punkowej grupy poetów i performerów Medusa, co poniekąd wyjaśnia oniryczno-surrealistyczny charakter recenzowanego utworu), poznajemy całkiem jeszcze młode małżeństwo. Para żyje zgodnie z rytmem przyrody na farmie owiec pośród często osnutych mgłą i deszczem, majestatycznych zielono-brunatnych gór i rdzawych pól. Uderzający chłodem krajobraz w Lamb, takie też wnętrza domu i zabudowań gospodarczych, ocieplają soczyste łąki, błękitne skrawki nieba, symbolicznie dając do zrozumienia, że ich egzystencja nie zawsze upływała w szarudze, pod znakiem nieokreślonego posępnego fatum, w cieniu z początku ledwie uchwytnego bólu. Ten cichy żal bijący z ekranu nie znajduje ujścia w płaczu bohaterów, skrywa się pod maską obojętności i wręcz celebrowanej rutyny, chwilami wyziera jednak z uwięzionych w sztucznym spokoju twarzy, pozornie pogodnych, lecz szybko uciekających w bok spojrzeń, ust ledwie zmuszających się do krótkotrwałego uśmiechu. Życie Marii (Noomi Rapace) i Ingvara (Hilmir Snær Guðnason) upływa na pracy, czasem ciężkiej, czasem nieprzyjemnej i stresującej, choć niewątpliwie zakończonej satysfakcją, czasem po prostu dość nudnej. Nawet odpoczynek wydaje się jakoś nużący, rozmowy – wysilone. Podczas jednej z nich twórcy przemycają dyskretnie zwerbalizowane poczucie straty, która spowoduje ciarki u uważnej osoby. Ale któregoś pracowitego szaroburego dnia zachodzi dziwne zdarzenie, które wszystko zmienia, ich świat wypada z utartych kolein – a może właśnie wraca na właściwe tory?

Stagnacja i wilki w ludzkich skórach , Tańczący z owcami – recenzja filmu Lamb

Niniejsza historia została prosto, lecz starannie skonstruowana. Składa się ze swoistego prologu (który staje się jasny pod koniec filmu) i trzech rozdziałów. Już pierwsze kadry stanowią metaforę, pokazując dzikość, brutalność natury jako nieuchronnych pierwotnych sił, którym w zasadzie nie da się przeciwstawić, bo i tak zmiażdżą śmiałków, ukazując również kunszt autora zdjęć Eli Arensona i Agnieszki Glińskiej odpowiadającej za montaż obrazu. Rozdział I bardzo powoli snuje opowieść, koncentrując się na szczegółowym eksponowaniu codziennych obowiązków naszych bohaterów, dzięki czemu uwypuklona zostaje ich stagnacja. Można by rzec, że żyją z przyzwyczajenia, bez radości i bez głębszego celu, odtwarzając rytuały codzienności, które jakoś trzymają ich przy zdrowych zmysłach. Punktem kulminacyjnym rozdziału jest magiczne zdarzenie w owczarni. Przychodzi na świat niezwykła istota, przywracając Marii i Ingvarowi chęć do życia, w ich odczuciu nadając mu utracony sens. Twórcy filmu Lamb długo bawią się z widzami, odmawiając postawienia kropki nad i, a więc ujawnienia prawdziwej natury zaniesionego do domu tytułowego jagnięcia, hołubionego odtąd przez przybranych rodziców ku rozpaczy prawdziwej matki – owcy świetnie wiedzącej, że stało się coś strasznego. Każdy rozdział przynosi fabularne przełamanie status quow rozdziale II jest to przybycie Petúra (Björn Hlynur Haraldsson), brata Ingvara, muzyka, który wiecznie ma kłopoty i dziurawe kieszenie. W rozdziale III jego odejście (a właściwie okoliczności tychże), które umożliwia właściwy punkt kulminacyjny całego utworu w reżyserii Valdimara Jóhannssona. Stanowi to odwołanie do klasycznego dramatycznego – charakterystycznego dla thrillera – motywu obcego zaburzającego rytm społeczności, swoistą sielankę, i typowego dla horroru ostatecznego objawienia nadnaturalnej siły, dotąd czającej się gdzieś w mroku, pozwalając na złudne poczucie panowania nad sytuacją, która tu sprawiła, że w ludziach obudziły się przysłowiowe wilki. Czy jednak owce rzeczywiście są takie potulne? Czy nie mogą domagać się swego?

GramTV przedstawia:

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!