Kodowanie popkultury: szanujmy festiwale filmów niszowych

Łukasz "Lucas the Great" Wisniewski
2023/10/25 19:00
0
0

Dziś będzie o kinie niszowym i tym, jak umarły pewne marzenia. Przede wszystkim zaś o tym, jak
ważne są tematyczne festiwale filmowe.

Pamiętacie te czasy, gdy w Polsce zadebiutował Netflix i wydawało się, że będzie to niesamowite miejsce, w którym znajdziemy filmy z większości wytwórni na świecie, uzupełnimy zaległości kinowe bez konieczności polowania na wydania DVD/BR? To było zaledwie siedem lat temu, a tak wiele się zmieniło… Dziś serwisów streamingowych mamy mnóstwo, filmy i seriale pojawiają się na nich i znikają w niemalże nieprzewidywalny sposób. Wielkie wytwórnie postanowiły nie dzielić się z Netfliksem, ale ku własnemu zdziwieniu odkryły, że posiadanie własnej platformy to trudny kawałek chleba, nie zaś żyła złota. No i zaczęła się zabawa z arkuszami kalkulacyjnymi, usuwanie zawartości, nawet tej z dopiskami „originals”. Na dodatek rynek nośników powoli umiera, zapewne docelowo skurczy się do wyspecjalizowanych firm zewnętrznych produkujących limitowane edycje specjalne czy tam kolekcjonerskie. Szybko wyhamował też trend uzupełniania katalogu streamingowego o ciekawostki z kina niezależnego lub z niszowych kinematografii.

Kodowanie popkultury: szanujmy festiwale filmów niszowych

Sam Netflix postawił na produkcje własne, najbardziej zaś „egzotycznym” krajem, jakiego ofertę ma sporą, jest Korea Południowa. Czyli już zupełnie nie nisza, a jedna z najlepiej prosperujących kinematografii na świecie… Tymczasem od lat to właśnie rynek niezależny dostarcza coś, co dla wielkich wytwórni stanowi sporadyczny kaprys, a do tego zwykle zbyt ryzykowną inwestycję: ambitne, nieszablonowe kino gatunkowe albo rzeczy w pełni świadomie operujące kiczem, bezwstydnie bawiące się konwencją. Uzupełniają to kinematografie z niezbyt oczywistych krajów, bo na całym świecie dorosło kolejne pokolenie twórców, otrzaskanych z tym, co dzieje się na rynkach anglosaskich, i chętnych stworzyć coś podobnego u siebie. Z różnymi efektami.

Niestety takie obrazy w większości nie trafiają do szerszej publiczności. To filmy istniejące głównie w obiegu festiwalowym, po które potem sporadycznie sięgają kina studyjne. No i od czasu do czasu głośniejszy od reszty obraz zawita na jakiś czas w multipleksach albo na którejś z platform streamingowych (ale tam zapewne i tak nie zobaczycie go w podpowiedziach, chyba że nagle dzięki poczcie pantoflowej zyska sporą popularność). Tak więc rozejrzyjcie się, czy gdzieś w okolicy nie macie jakichś festiwali filmowych i zaryzykujcie skok na głęboką wodę. Ja od jakiegoś czasu staram się jak najwięcej oglądać na dwóch jesiennych festiwalach odbywających się w Warszawie. Bardzo erudycyjnych Pięciu Smakach (w zeszłym roku na gram.pl było kilka recenzji obrazów zaprezentowanych na tamtym wydarzeniu) i totalnie szalonym Splat!FilmFest, którego motto brzmi: „Nie chcemy żadnych zafałszowanych, wypolerowanych, gładkich filmów – chcemy, aby były szorstkie, niewypolerowane, ale za to pełne życia; nie chcemy filmów w kolorze różowym – chcemy je w kolorze krwi” (pierwotnie The Film-Maker Cooperative, 1962). Na tym drugim można było uczestniczyć w premierze głośniejszych filmów, które później trafiły do kinowej dystrybucji, jak chociażby Terrifier 2. Masakra w święta Damiena Leone, Goście Christiana Tafdrupa, a wcześniej Lamb Valdimara Johannssona i Titane Julii Ducournau. Tegoroczny Splat! startuje już 25 października, równolegle w stolicy i we Wrocławiu. Opowiem teraz o kilku filmach, które tam zobaczyliśmy z Joanną „Trashką” Kułakowską w zeszłym roku, a których bez festiwalu raczej nie mielibyśmy jak obejrzeć.

Czy ktokolwiek by się spodziewał, że we współczesnym Iranie może powstać thriller/horror, do tego osadzony w czasach ciut poprzedzających rewolucję i zmianę reżimu? Otóż powstał, a do tego osadzono go w mieście, które jest od pokoleń enklawą romską (nie miałem pojęcia o takim miejscu). Sprawnie zrealizowany film, pełen kulturowych smaczków, do tego umiejętnie podający elementy nadprzyrodzonej grozy: de facto widz/widzka może osobiście zdecydować, czy działają tam mroczne moce, czy po prostu mamy do czynienia z zabobonami i straszliwym efektem rozjuszonego tłumu. Zalava to zarówno tytuł filmu w reżyserii Arsalana Amiriego, jak i nazwa miejscowości, w której dochodzi do serii potwornych wydarzeń.

Skoro jesteśmy przy kinematografiach nieoczywistych i tytułach powiązanych z miejscami, koniecznie muszę wspomnieć Saloum Jean-Luca Herbulota. Film senegalski, acz powstały przy współpracy Francji, co niewątpliwie wpłynęło na wysokie walory produkcyjne. To gatunkowy miks, sięgający nieco po estetykę spaghetti westernu, z elementami nadprzyrodzonej grozy i ukłonami w stronę Tarantino. Bohaterami jest trójka fikcyjnych najemników, znanych jako Hieny z Bangi, żywych legend licznych współczesnych afrykańskich konfliktów. W wyniku splotu wydarzeń powracają do doliny rzeki Saloum, gdzie jeden z nich, Chaka, dorastał. Tam mierzą się z demonami przeszłości – jego i całej Afryki, bo rzecz dotyczy również kwestii dziecięcych żołnierzy.

O ile w sumie nie dziwi, że filmy z tak odległych geograficznie i kulturowo miejsc są w Polsce nie do obejrzenia poza festiwalami, to już zdumiewa, jak bardzo umyka nam to, co dzieje się tuż za granicą. Słowacka Światłonoc Terezy Nvotovej osadzona jest w tatrzańskiej wiosce, więc w sumie wiele elementów dla polskich widzów jest bardzo czytelnych. Zarazem zdumiewająco wiele łączy ten film z irańską Zalavą, bo to ponownie opowieść o przesądach, których ceną może być ludzkie życie. W obu filmach też to, co nadprzyrodzone, nie zostaje przedstawione w sposób oczywisty. Główna bohaterka powraca po kilkunastu latach do rodzinnej miejscowości, z którą wiążą ją bolesne wspomnienia. Na miejscu niewiele się zmieniło: ludzie są przesądni, zrzucają odpowiedzialność za tragedię na „wiedźmy”, faceci leją swe żony i dzieci, szukają okazji do skoków w bok, kobiety są przerażająco bierne, większość z nich to nacechowane wrogością i poczuciem bezradności „ciotki patriarchatu”. Bohaterka przybywa wczesną wiosną, długo szuka punktu zaczepienia, aż wreszcie nadchodzi Sobótka i wiejski festyn, podczas którego nagromadzona zła krew eksploduje…

Fani i fanki filmów złych z założenia i powołania zapewne doskonale znają markę TROMA. Z rozmów ze znajomymi wiem jednak, że dla większości z nas wiedza o rzeczonych produkcjach urywa się na swoistym „złotym wieku” tej wytwórni filmów szmatławych, acz cudownych. Niby TROMA ma swój serwis VOD, ale w sumie trzeba wiedzieć, czego w nim szukać, bo do intuicyjnych nie należy. No a dzięki zeszłorocznej edycji Splat!FilmFest nadarzyła się okazja zobaczyć dwa obrazy, które powstały pod skrzydłami tej marki w Europie! Przede wszystkim brytyjski, bezczelny, obrazoburczy film Podano Panią Campbell Liama Regana, w którym główną bohaterką jest Beth, zbuntowana nastolatka, gotka z obsesją na punkcie samobójstwa. Jej plany komplikuje kanibalizm i zmiany w szkole, mające na celu zapewnić placówce rozgłos poprzez przeszczepienie na brytyjski grunt amerykańskiej tradycji szkolnych strzelanin. Po drodze reżyser rzuca brutalnymi żartami nawiązującymi do afery Weinsteina czy do wypadku na planie filmu z Baldwinem… Zaś dzięki portugalskiej produkcji wytwórni TROMA nigdy już tak samo nie spojrzymy na delfiny (Mutant Blast, Fernando Alle).

GramTV przedstawia:

Kino niezależne chętnie korzysta z warstw meta, wspominany przed chwilą film miał na przykład liczne momenty burzenia czwartej ściany. Za to mistrzostwem wielowarstwowej konstrukcji, służącej jako przyczynek do dyskusji o kondycji kinematografii i aktorstwa, okazał się francusko-japoński film Cięcie Michela Hazanaviciusa. Mamy do czynienia z metawarstwą – remakiem japońskiego Jednym cięciem (który to film także jest zabawą kinem przy pomocy kina), a jednocześnie komentarzem do remake’ów, opowieścią w opowieści, celną satyrą na światek filmowy. Twórca budzi salwy śmiechu, ukazując różnice kulturowe podczas realizacji międzynarodowych projektów, przesadne zaangażowanie polityczne, bezczelność i groteskowe podejście do pracy ze strony aktorów i filmowców. Ale to wszystko nie byłoby tak miodne, gdyby nie wzruszający motyw trudnej relacji ojca i córki. Ta produkcja otworzyła zeszłoroczny festiwal w Cannes, spotykając się z nader specyficznym przyjęciem... część publiczności nie wykazała się ani poczuciem humoru, ani cierpliwością, i dała się wpuścić w (złote) maliny, skutkiem czego opuściła salę.

W tym aspekcie szkoda pominąć bardzo niedocenionego Ducha śmierci Stevena DeGennaro. Ów debiut z 2016 roku to również zabawa kinem, a konkretnie paradokument o tym, jak zrobić film found footage. Prócz instrukcji o prawach rządzących gatunkiem odbiorcy otrzymują fragmenty docelowego utworu oraz rozbrajający making of. Derek, producent, scenarzysta, odtwórca jednej z głównych ról i faktyczny reżyser tytułowego horroru postanawia być oryginalny i przedstawić światu... pierwszy found footage w 3D. Ekipa stara się trzymać jego wizji, niestety „dzieło” nie ma zakończenia tudzież sensownego wyjaśnienia, jaki jest powód, że akurat 3D, i dlaczego właściwie postacie decydują się filmować. Gorzej jednak, że Derek jest w konflikcie z Amy – byłą żoną, a zarazem odtwórczynią głównej roli kobiecej. Co więcej, konflikt ów od początku stanowił kanwę scenariusza, lecz wskutek prac na planie wzrósł i zdominował życie filmowców. Ale to nie wszystko... bohater bowiem – i paradokumentu, i filmu pt. Duch śmierci – wybrał bardzo, ale to bardzo nieodpowiednie miejsce... Twórca, bawiąc się tym, jak rzeczywistość miesza się z fikcją, tworząc film w filmie i o filmie (pojawia się nawet krytyk Scott Weinberg), obśmiał pretensjonalnych „wizjonerów”, którzy w gruncie rzeczy gardzą widzami, dążąc do sławy i nie zawracając sobie przy tym głowy sensem i jakością.

Na festiwalach takich jak Splat!FilmFest trzeba mieć otwartą głowę, czasem bardzo przydaje się też wiedza o kinie wykraczająca poza sławne nazwiska i wysokobudżetowe produkcje. Niezależni twórcy i twórczynie odwołują się do rozmaitych elementów, bawią się nimi, przekształcają. Są bardziej świadomi konwencji niż większość potencjalnych widzów, więc w efekcie tworzą coś, co jest listem miłosnym do wybranego gatunku lub wręcz do fanów gatunku. Te listy naprawdę miło się czyta. Jakby tego było mało, festiwale to również miejsce, gdzie można obejrzeć filmy krótkometrażowe i średniometrażowe, nieraz wysmakowane artystycznie, często zabawne, a czasami bardzo specyficzne (od razu przychodzi tu na myśl Obróbka skrawaniem, czyli bardzo krótki film o miłości Piotra Adamczewskiego i Tomasza Gordona, w przypadku której ów „list miłosny” i ukłon w stronę amatorskiego kina klasy XYZ wyszedł aż za dobrze). Nieraz zapewne widzieliście w kinie coś, co w efekcie okazywało się dobrym pomysłem na etiudę lub średni metraż, a poprzez rozepchnięcie do klasycznej długości zaczynało potwornie nudzić…

Przykładem tego, że warto zamknąć się w krótszej formie, są „Kosmiczne maszyny” (Raphaël Hernandez i Savitri Joly-Gonfard). Otrzymaliśmy istne cudo dla miłośników i miłośniczek odjechanej formy graficznej i pokręconego, onirycznego stylu fabularnego rodem z komiksów Moebiusa albo filmów Jean-Pierre’a Jeuneta. Fabuła, która powstała jako twórcze rozwinięcie pewnego teledysku, jest bardzo prosta, ale to wręcz zaleta, podobnie jak powrót do wizualiów i klimatu retro fantastyki. Treść i strona wizualna ukazują mariaż techniki i biologii, pytają o granicę między maszyną a żywą istotą, o to, czy wolno traktować świat jak bezduszną „maszynę”, którą można wykorzystać, wręcz zgwałcić, tylko dlatego, że wydaje się atrakcyjna i bezbronna. Opowieść przepojona jest symbolami (czyżby Różokrzyżowcy i perskie oko do Laveya?) obrazującymi nowy mistyczny porządek, otwarcie odwołuje się do opresji kobiet i ich buntu przeciwko wykorzystaniu i destrukcji, gdy zdają sobie sprawę z własnej siły, oraz dążenia do transformacji męskiego duchowego pierwiastka.

Takie to między innymi filmy, prócz innych, bardzo ciekawych, zafundowało mi w zeszłym roku tymczasowe „przeprowadzenie się” na kilka dni do kina. W zasadzie nie żałuję ani chwili, dowiedziałem się, że nad filmową fantastyką i grozą pracuje w Polsce już sporo osób, choć wciąż możliwości i zasoby ograniczają je do krótkiego metrażu. Wspierajcie zatem lokalne festiwale, bo w odróżnieniu od produkcji za miliony monet filmy niezależne potrzebują każdej osoby na widowni, każdej opinii, każdego wpisu w SM. Inaczej skażemy się na los wiecznych utyskiwaczy, marudzących, że w kinie nic ciekawego się nie dzieje, bo blockbustery są, jakie są.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!