W nowej Castlevanii od Netfliksa jak w kawałku Siekiery: idzie wojna, idzie wojna, będzie krwawa rzeź.
W nowej Castlevanii od Netfliksa jak w kawałku Siekiery: idzie wojna, idzie wojna, będzie krwawa rzeź.
Pierwszy, czteroodcinkowy sezon netfliksowej Castlevanii podsumowałem słowami: brutalnie, zabawnie, ale zdecydowanie za krótko. Drugie podejście do licencji Konami jest więc dwa razy dłuższe i niestety znowu muszę się przyczepić do długości serialu. Tym razem obyło się bez uczucia niedosytu, a wręcz przeciwnie – całość mogłaby się bez problemu zamknąć w mniejszej liczbie odcinków bez straty dla narracji.
Akcja drugiego sezonu rozpoczyna się wkrótce po zawiązaniu koalicji między Trevorem Belmontem, Syphą i Alucardem. Ekipa niczym z rasowego RPG-a zamierza powstrzymać piekielne plagi i samego Draculę, który po śmierci ukochanej chce zmieść ludzkość z powierzchni ziemi. W tym niełatwym zadaniu pomagają mu różne frakcje dowodzone przez potężne wampiry oraz dwóch enigmatycznych śmiertelników.
Pierwsza połowa sezonu służy w głównej mierze jako ekspozycja nowych bohaterów, którym daleko do jednowymiarowych postaci. Odkrywamy motywacje i poznajemy przeszłość głównych aktorów dramatu, co w całości tworzy obraz bardzo złożony i nieoczywisty. W obozie Draculi zawiązują się sojusze, powstają spiski i wewnętrzne tarcia, które przesądzą o losach finałowej bitwy.
W praktyce oznacza to, że przez pierwsze pięć odcinków scen akcji jest jak na lekarstwo. A kiedy już dochodzi do brutalnej potyczki (sugestywny rozlew krwi, dekapitacje i inne okropności to nadal znak rozpoznawczy animowanej Castlevanii), to jest ona bardzo pretekstowa, traktowana jako przerywnik i kontrast dla dialogów i statycznych akcji. Nie oznacza to, że narzekam na nudę – rozumiem założenia scenariusza – ale informuję miłośników krwawej jatki, że akcja zaczyna dominować dopiero w 6 i 7 odcinku.
I jak już zacznie się dziać, to czapki z głów i klękajcie narody. Nawalanka w podziemnej bibliotece to klasa sama w sobie, podobnie jak finałowa bitwa. Jest bardzo krwawo i bardzo efektownie z pełnym fan serwisem. W kwestii dialogów Warren Ellis, scenarzysta znany wszystkim fanom komiksów (który nota bene pisze też scenariusze do gier, np. Dead Space), tak jak w pierwszych odcinkach przełamuje brutalność i grozę poczuciem humoru. Dzięki temu mroczna opowieść o zemście i zagładzie ludzkości nie jest tak płaska, jak można by się spodziewać.
Niestety sam scenariusz sprawia wrażenie wydłużonego na siłę. Cztery odcinki – widzowie (w tym ja) narzekali, że za krótko. Osiem odcinków – na mój gust można było całość rozpisać na siedem i zmieścić wątki z ostatniego epizodu w kilkuminutowym epilogu. Oczywistym jest, że twórcy chcieli zostawić furtkę dla ewentualnej kontynuacji (podobno Netflix dał już zielone światło), ale naprawdę można to było zrobić krócej i spójniej. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale po obejrzeniu serialu nie trudno dostrzec, gdzie następuje właściwy finał i które sceny są specjalnie rozciągnięte, żeby tylko dorobić ten dwudziestoparominutowy odcinek. Niby od przybytku głowa nie boli, ale z drugiej strony więcej nie zawsze oznacza lepiej. I tak jest w przypadku animowanej Castlevanii, którą mimo wszystko polecam wszystkim miłośnikom pierwszego sezonu.
Dużo ciekawych postaci, widowiskowe akcje (na które warto poczekać) i nieoczywistych rozwiązań przemawiają za tym, by poświęcić jeden dłuższy wieczór na łyknięcie całości. Bo raczej nikt nie będzie miał ochoty oglądać tego na raty.