Strażnicy Galaktyki, pierwsza część, to był strasznie sympatyczny film, nie? Fajne efekty, lekka fabuła, sporo humoru, świetnie dobrana muzyka. I przede wszystkim dużo świeżości, nowe tło, nowi bohaterowie, nowa przygoda, kosmiczna na dodatek. Znakomicie się to oglądało, choć wielkim kinem nie było. Głównie dlatego, że mimo wszystko przegrywało porównanie z pierwszymi Avengersami. Nie dlatego, że tamci byli jakoś lepiej zrobieni czy coś, tylko że mieli przewagę na starcie z jednego prostego powodu – większość kluczowych bohaterów miała już wtedy na koncie przynajmniej po jednym „swoim” filmie. I wkraczała do wspólnej akcji już jakoś tam ukształtowana, pogłębiona, zarysowana charakterystycznie, co można było dobrze rozegrać w grupie, kreując dodatkową warstwę dynamiki ich wzajemnych stosunków, wzbogacającą resztę obrazu. W Strażnikach numer jeden tego nie było, bo Star Lorda i jego kamandę poznaliśmy dopiero wtedy. Nie byliśmy z nimi związani wcześniej i musieliśmy polubić tę bandę w trakcie. Oczywiście, nie mogliśmy nie polubić, nie? Ale twórcy chyba też zauważyli, że właśnie bez tych pogłębionych bohaterów troszeczkę odstają. Postanowili temu zaradzić w drugim filmie. I trochę im nie wyszło.
Kolejny marvelowski sequel, który nie daje rady być taki dobry jak poprzedni film