Seks, kłamstwa i polaroid - recenzja filmu Hel

Joanna Kułakowska
2016/08/05 21:00
0
0

Polski Lynch? Tak czy owak, dawno nie było w polskim kinie obrazu, który łączyłby oniryczne odrealnienie z budzącym grozę klimatem i ostrym thrillerem.

Oniryzm i surrealizm, wątki metafizyczne, groza, a zarazem satyra to wątki charakterystyczne dla dzieł Piotra Szulkina, nie tak dawno podobną pod pewnymi względami odrealnioną stylistykę wykorzystała Agnieszka Smoczyńska w Córkach Dancingu, generalnie jednak polskie kino obfituje raczej w utwory bardziej dosłowne. Hel w reżyserii Katii Priwieziencew i Pawła Tarasiewicza dosłowny bynajmniej nie jest, choć wyraziście pewne kwestie pokazuje – nudę i pustkę helskiego wybrzeża poza sezonem, samotność i wyalienowanie mieszkających tam osób, które same w sobie intensyfikują pierwiastek szaleństwa. To ostatnie niczym metafizyczny potwór znajduje pożywkę i osiąga kumulację za pośrednictwem przybysza – amerykańskiego scenarzysty Jacka (Philip Lenkowsky), który przyjeżdża na Hel w poszukiwaniu natchnienia.

Seks, kłamstwa i polaroid - recenzja filmu Hel

Widz praktycznie od razu nabiera podskórnego przekonania, że wraz z pojawieniem się mężczyzny otworzą się wrota piekieł. Jack generuje niepokój, jego antypatyczne zachowanie i wyniszczony wygląd odstręczają, zarazem budząc ciekawość. Ludzie z kurortu to również grupa specyficznych person, ukazanych niczym w krzywym zwierciadle, co podkreśla ich groteskowość, psychiczne i fizyczne deformacje, dziwną obcość, które to cechy spokojnie kwalifikują ich jako mieszkańców światów wykreowanych przez Davida Lyncha. Podobne połamane, upiorne dusze widzieliśmy w Blue Velvet, Dzikości serca czy serialu Miasteczko Twin Peaks. Jest tu Kail (Marcin Kowalczyk), młody chłopak ogarnięty obsesją prawdy i kłamstwa, przesiadujący w knajpie z poligrafem i testujący przygodne osoby, skuszone wizją sowitej nagrody w razie, gdy odpowiedzi na wszystkie pytania okażą się szczere. Adorowana przezeń Mila (Małgorzata Krukowska) – tancerka erotyczna z lokalnego przybytku, która z kolei obsesyjnie dokumentuje otaczającą ją rzeczywistość przy pomocy polaroida. Jej szefowa, Esma (Katarzyna Paskuda), która najlepsze lata ma już za sobą i zdaje się żerować na młodej dziewczynie, sycąc się jej zależnością i zagubieniem. Spotkamy też obleśnych, ukazanych niczym pastisz swego zawodu policjantów i zniszczonych, toczących pustym wzrokiem rezydentów lokalu ze striptizem.

Jack „wrasta” w lokalną społeczność, czyli przesiaduje w barze i nawiązuje romans z Esmą. W międzyczasie dzieje się coś strasznego – dziewczyna biorąca udział w badaniu poligrafem zostaje zamordowana na stacji benzynowej, znikają jej przyjaciele oraz... język. A to dopiero początek zbrodni. Mila zaczyna podejrzewać Amerykanina i wciąga w prywatne śledztwo Kaila. Cechą charakterystyczną obrazu Priwieziencew i Tarasiewicza jest fakt, że choć mamy dostęp do informacji, których nie ma tancerka, wiemy jeszcze mniej niż ona. Obserwujemy Jacka w bólach tworzącego swój scenariusz, słyszymy jego tajemnicze rozmowy przez telefon i przestajemy mieć pewność, na ile to, co widzimy, stanowi suche fakty, a na ile wytwór wyobraźni bohatera. Czy to, co się dzieje, to prawda, czy fałsz, obiektywna rzeczywistość, czy może scenariusz pisany w alkoholowym upojeniu. Czy scenariusz jest o bliskim szaleństwa pisarzu, a jeden z bohaterów (lub nawet wszyscy) to jego alter ego? Pytania się mnożą, a odpowiedzi nie otrzymujemy – są jedynie zawoalowane sugestie, uwypuklone przez pulsujące chorobliwymi barwami kadry przeplatane dla odmiany wyblakłą, wypraną z kolorów scenerią pustych, porzuconych plaż i zamarłego w bezruchu wesołego miasteczka.

Na uwagę zasługuje początek, gdzie Jack mówi z goryczą o tym, że symbolizm to bzdura – morze to tylko morze, a stary człowiek to stary człowiek – i o tym, że życie pisarza wcale nie jest ani łatwe, ani pełne sukcesów, bo twórca czerpie z życia, cóż więc ma zrobić, gdy jest ono puste, gdy wokół nic się nie dzieje? Oczywiście, rychło przekonujemy się, że symbole wirują wokół w obłędnym tańcu – czerwona jak krew gwiazda (ewidentnie pentagram) na śnieżnobiałej kurtce Kaila i takiż neon w nieoczekiwanie rozświetlonym miasteczku, wycięty język, przypominające piekło wnętrze tawerny, uciekająca w dal autostrada (wyraźny ukłon w stronę Lynchowskiej Zagubionej autostrady, podobnie jak potencjalny oniryczny związek pomiędzy osobą Jacka a Kailem). W całym tym galimatiasie Amerykanin zaczyna budzić skojarzenia z pisarzami z prozy Stephena Kinga i Jonathana Carrolla, którzy potrafili powołać do życia twory swej wyobraźni, możemy go też postrzegać przez pryzmat rozliczenia z własnym jałowym życiem, impotencją twórczą, a wszystko to w delirium, gdy nie odróżnia się majaków od rzeczywistości.

GramTV przedstawia:

Jak jest naprawdę, możemy się tylko domyślać, zwłaszcza że sami twórcy Helu (tytuł aż prosi się o dodanie na końcu jeszcze jednego „l”) przedstawiają ideę swego projektu w następujący sposób: Głównym założeniem naszej opowieści jest zbadanie cienkiej granicy między fikcją a rzeczywistością. Chcieliśmy stworzyć film, który opiera się na klimacie, aurze tajemniczości, którego akcja jest apolityczna i nieosadzona w jakichkolwiek realiach, tak żeby była zrozumiała zarówno dla polskiego, jak i zagranicznego widza. Dodatkowo umiejscowienie akcji filmu w uniwersalnej rzeczywistości pozwala nam w pełni poczuć magię kina i przenieść się na moment w inną czasoprzestrzeń.

Sama warstwa wizualna i sposób realizacji kojarzy się nie tylko z poetyką Davida Lyncha, ale i z pracą Nicolasa Refna (Valhalla Rising) – narracja rodem z sennego koszmaru. Mamy tu płynne ujęcia przechodzące w poszarpane, uderzające atmosferą zaszczucia i alienacji obrazy (jak z polaroidu Mili). Zbliżenia na twarz, zwłaszcza na zęby i na oczy, co podkreśla wrażenie niebezpieczeństwa i surrealności. Bardzo ciekawy okazał się montaż – przejścia pomiędzy scenami, a to przez zakłócenia w telewizorze, a to nagle zamrożone kadry w formie czarno-białych zdjęć, uwypuklone przez ścieżkę dźwiękową. Najpierw cisza, przywodząca na myśl ciszę przed burzę, później grom, kakofonia emocji zawarta w niespokojnych głosach lub muzyce Patryka Zakrockiego – wibrującym mariażu niskich i wysokich dźwięków. Wszystko to sprawia interesujące wrażenie, lecz nie oznacza, że Hel jest pozbawiony wad. Przede wszystkim film Katii Priwieziencew i Pawła Tarasiewicza, choć intrygujący, jest bardzo ciężki w odbiorze. Aktorzy niekiedy wydawali się pretensjonalni i zmanierowani (Philip Lenkowsky i Katarzyna Paskuda) albo po prostu sztywni (Marcin Kowalczyk, który z naciskiem akcentował wszystko, co mówił – szczególnie po angielsku). Paradoksalnie najlepiej wypadła wiecznie spłoszona debiutantka Małgorzata Krukowska, co świetnie pasowało do roli.

Warto zobaczyć ten film jako interesujący projekt rodzimej kinematografii, zwłaszcza jeśli jest się miłośnikiem Lyncha, Refna lub Szulkina. Został on uznany za Najlepszy Debiut 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni, a w sierpniu 2015 r. zdobył nagrodę na międzynarodowych targach filmowych Golden Carpathian Prize dla najlepszego projektu – zawsze ciekawie jest sprawdzić, czy nasz gust jako kinomana/kinomanki pokrywa się z gustem filmowców. Tak czy owak, nie należy spodziewać się łatwej, bezpretensjonalnej rozrywki.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!