Tydzień z grą Piraci z Karaibów: Na Krańcu Świata - skrzynia z morskimi opowieściami

Michał Myszasty Nowicki
2007/05/23 18:01
9
0

Potwory i spółka, czyli garść legend i dziwnych obyczajów

Latający Holender

Potwory i spółka, czyli garść legend i dziwnych obyczajów

Potwory i spółka, czyli garść legend i dziwnych obyczajów, Tydzień z grą Piraci z Karaibów: Na Krańcu Świata - skrzynia z morskimi opowieściami

Czego by nie mówić o wszelakich wilkach morskich – czy to piratach, czy zwykłych marynarzach – jedno nie budzi żadnych wątpliwości. Są to ludzie ze wszech miar przesądni i zabobonni. Większość czasu spędzający na pokładzie statku, pośród bezkresu oceanów i mórz, zdani tylko na siebie i kaprysy natury. Trudno więc dziwić się, że wśród tak specyficznej i odizolowanej przez dużą część czasu od reszty świata społeczności zaczęły rodzić się niesamowite opowieści, czy też zwyczaje i przesądy. Dla nas, szczurów lądowych, często mogą się one wydawać głupie i pozbawione jakichkolwiek racjonalnych podstaw, dla ludzi morza jednak niejednokrotnie stawały się religią.

Van der Decken, wieczny tułacz

Chyba najbardziej znaną morską legendą jest opowieść o Latającym Holendrze. Historia zaczyna się w XVII wieku w Amsterdamie, z którego w rejs do Dżakarty wypływa statek handlowy pod dowództwem kapitana Hendrika Van der Deckena. Początkowo nic nie zapowiadało nadchodzącego nieszczęścia, rejs przebiegał bez żadnych niespodzianek, pogoda i wiatry sprzyjały marynarzom. Na wysokości Przylądka Dobrej Nadziei rozpętała się jednak niespodziewanie burza, która bardzo szybko przerodziła się w gwałtowny sztorm. Mimo wysiłków i starań zarówno kapitana, jak i załogi, szalejący wiatr i wysokie na kilka metrów fale wciąż spychały statek z obranego kursu. Im więcej wysiłku załoga wkładała w walkę z rozszalałym żywiołem, tym silniej on odpowiadał marynarzom, jakby chcąc udowodnić bezsens tych działań i słabość człowieka w obliczu potęgi przyrody.

Marynarze, jeden po drugim, zaczęli wątpić w celowość swych działań i zwrócili się do kapitana z prośbą, a później nawet błaganiami, aby ten poddał się i zawrócił na spokojniejsze wody, gdzie mogliby przeczekać nawałnicę. Na nic jednak błagania - Van der Decken, stary wyga morski, nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Wykrzykując rozkazy, miotał przez cały czas obelgi, rzucając wyzwanie siłom natury i samemu Bogu. Złożył obietnicę, że mimo wszelkich przeciwności, dopłynie do celu, nawet, jeśli będzie trzeba ponieść pewne ofiary.

W tym właśnie momencie, na pokładzie statku miotanego przez olbrzymie fale, pojawiła się otoczona jasnym światłem postać – anioł, a może sam Bóg, którego przeklinał zapamiętale Van der Decken. Kapitan nie myśląc wiele, zamiast ukorzyć się przed niebiańskim przybyszem i oddać mu należną cześć, wyciąga zza pasa pistolet i wypala w kierunku jaśniejącej postaci. Wtedy tajemniczy przybysz przemawia, a słowa jego są najokrutniejszym wyrokiem dla Van der Deckena i całej załogi. Zostają bowiem skazani na tułaczkę po morzach i oceanach, która trwać będzie aż po kres czasu.

To oczywiście tylko legenda, ciekawe jest jednak, jak wielu ludzi, zdałoby się rozsądnych i trzeźwo myślących, potwierdza fakt zaobserwowania tajemniczego żaglowca, z dziwną, zielonkawą bądź też świetlistą poświatą, sunącego niespiesznie w oddali. Oczywiście z naukowego punktu widzenia jest to możliwe, gdyż tak właśnie, w zależności od światła, wyglądają morskie miraże, czyli widziane na linii horyzontu obrazy statków, normalnie niewidocznych dla obserwatora. Ciekawe jest tylko to, że najczęściej, również współcześnie, zaobserwowana sylwetka do złudzenia przypomina od wieków już nie pływające holenderskie statki handlowe.

Potomkowie Lewiatana

Czym byłby bezmiar oceanów bez zasiedlających ich głębiny morskich potworów? Tajemnicze zniknięcia jednostek, które wypłynąwszy z macierzystego portu, nigdy nie osiągnęły punktów docelowych, trzeba było przecież jakoś uzasadnić. Szczególnie, jeśli później, na środku oceanu, załoga innego statku odnajdowała zgruchotane szczątki zaginionego okrętu. Dodajmy do tego odrobinę wyobraźni podlanej opowieściami o biblijnym Lewiatanie i Jonaszu, a bardzo szybko otrzymamy całe spektrum monstrów zamieszkujących w podwodnym świecie.

GramTV przedstawia:

Najbardziej powszechnymi i popularnymi wśród marynarzy były chyba opowieści o Krakenie, czyli olbrzymich rozmiarów ośmiornicy, która zdolna jest wciągnąć pod wodę cały statek wraz z załogą. Potwór widywany był ponoć najczęściej u wybrzeży Norwegii i Ameryki Północnej, ale pisali o nim również starożytni, jako o bestii, która swym masywnym cielskiem blokowała Cieśninę Gibraltarską. Wedle przekazów, monstrum miało mieć około półtora kilometra obwodu i długie, oślizłe macki pokryte przyssawkami i włoskami. Niejednokrotnie, szczególnie niedoświadczeni marynarze, mylili odpoczywającego Krakena z wyspą i przybiwszy do odkrytego niespodziewanie niby-lądu, stawali się kolejnymi ofiarami głodnego potwora.

Właśnie w takiej postaci pojawia się Kraken – zwany wtedy również Triangulem – w pirackich opowieściach. Ma on być bowiem strażnikiem tajemnej, a niesłychanie bogatej wyspy, leżącej pośrodku Trójkąta Bermudzkiego. Sam często udaje więc wyspę, zastawiając w ten sposób pułapkę na naiwnych i niedoświadczonych żeglarzy. Dziś oczywiście można się domyślić, skąd wziął się Kraken. Marynarska fantazja, skrzyżowana z widokiem przepływającej w głębinach oceanu kałamarnicy olbrzymiej, mogły łatwo zrodzić bestię takich rozmiarów. Pewną odmianą tejże historii może być - mająca również starożytne korzenie - legenda o Zaratanie, czyli olbrzymim żółwiu, bądź wielorybie, który śpiąc na powierzchni morza niejeden raz wydał się wyspą i w ten sposób sprowadził zagładę na nieuważnych marynarzy.

Oprócz Krakena, wśród morskiego bestiarium można natknąć się jeszcze na opowieści o legendarnym wężu morskim - potworze długości kilku dużych okrętów, czy olbrzymich wielorybach, których paszcze są tak monstrualnych rozmiarów, że z łatwością zmieści się w nich cały trójmasztowiec. Na uwagę zasługuje jednak inna legenda, której korzenie sięgają starożytności. Mowa tu o syrenach, mitologicznych stworzeniach, od wieków będących przekleństwem każdego z żeglarzy. Istoty te, będące w mitologii greckiej pól kobietami - pół ptakami, żyjącymi w obrębie basenu Morza Śródziemnego, powróciły w odmienionej postaci w późniejszych czasach. Wtedy właśnie pojawiły się w marynarskich opowieściach, jako pół kobiety, - pół ryby. Jedno jednak nie uległo zmianie: nadal były to nieziemsko piękne w swej ludzkiej części kobiety, które niebiańskim śpiewem wabiły zauroczonych żeglarzy na skały czy mielizny.

Ferlany piątek, pierze, kobiety i karły

Wspominaliśmy już o tym, jak bardzo przesądni i zabobonni byli marynarze. Szczególnie odnosi się to epoki wielkich żaglowców, kiedy statki o drewnianych burtach zdane były na łaskę i niełaskę sił natury, a zwykłe szczęście było tak samo ważne, jak umiejętności i doświadczenie. Zrodziło to w ówczesnych żeglarzach silne przekonanie, że fortunie da się pomóc - a jeśli nawet nie, to przynajmniej można odpędzić od siebie i statku złe moce i pecha. Stąd też na przestrzeni wieków narodziło się wiele obyczajów, obrzędów i przesądów mających wspomóc ludzi morza w walce z potężnym żywiołem.

Sporo takich obyczajów związanych jest z banalną - zdałoby się – czynnością, jaką jest gwizdanie. Otóż, jako że większość rozkazów na statku wydawana była za pomocą bosmańskiego gwizdka, czynność ta była w większości przypadków nie tylko zakazana, a częstokroć wręcz karana. Był wszakże jeden wyjątek – flauta, podczas której gwizdanie nie dość, że dozwolone, było nawet zalecane. Czemu? Ponieważ wierzono, iż w ten właśnie sposób wywoła się wiatr. Zresztą, sposobów nań było naprawdę wiele: od przybijania rybiej płetwy do bukszprytu, po przeklinanie w najbardziej ordynarny sposób, które miało obudzić św. Antoniego i zmusić go do gniewnego dmuchnięcia w żagle. Aby przywołać wiatr drapano również paznokciami podstawę masztu, wbijano weń noże, wypowiadano różnorakie zaklęcia, a nawet - w skrajnych wypadkach - chłostano się bezlitośnie. Nie było ceny, której nie zgodziliby się zapłacić żeglarze za wiatr. Od niego bowiem zależały niejednokrotnie nie tylko losy wyprawy, ale po prostu życie załogi.

Dlatego też starano się za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby sprowadzić pecha, czy nieszczęście. Jednym z przesądów – który zresztą pokutuje po dziś dzień – było przekonanie, jakoby piątek był dniem przynoszącym szczególnego pecha. Dlatego też praktycznie nigdy, żaden z kapitanów, choćby miało to przynieść niezwykłe korzyści, nie odważył się rozpocząć rejsu właśnie tego dnia. Zwyczaj ten najprawdopodobniej wywodzi się ze Wschodu, gdzie piątek był dniem obrzędów religijnych, wykluczał więc możliwość wypływania w morze. Co najciekawsze zaś, istniała nacja, która ten akurat zabobon miała za nic. Byli to Hiszpanie, którzy w przeciwieństwie do całej reszty pływającej Europy, uznawali piątek za dzień najlepszy do rozpoczęcia rejsu. Swą wyjątkowość w tej kwestii zawdzięczają Krzysztofowi Kolumbowi, który właśnie w piątek, 3 sierpnia 1492 roku, rozpoczął sławetną wyprawę.

Zresztą galeria złych znaków i rzeczy niepożądanych jest znacznie szersza. Ot, choćby przesąd, który mówił, że pecha na morzu przynoszą rzeczy kudłate. Wszelakiej maści futra, czy - nie daj Boże – zwierzęta takowe posiadające, uznawane były za niechybny znak czegoś złego, co wkrótce spotka statek lub samą załogę. Dla równowagi jednak, wszystko co pierzaste, stanowiło dobry omen i przynosiło szczęście. Równie złym znakiem było odwrócenie pokryw luków ładunkowych – pokrywa taka, zwrócona spodnią częścią ku górze pozwalała na to, aby do wnętrza statku przedostało się Złe. Bardzo rozpowszechnioną jest również opowieść o karle imieniem Klabautermann. Ten tajemniczy pokurcz miał zwyczaj pojawiać się w chwilach, gdy statkowi groziło jakieś niebezpieczeństwo. Był złym omenem, ale również i ostrzeżeniem o nadchodzącym nieszczęściu. Zazwyczaj usadawiał się na rei, czy bukszprycie i siedział tam aż do chwili, kiedy miał nastąpić wypadek. Jego zniknięcie oznaczało, że już nic nie jest w stanie zapobiec zbliżającej się katastrofie.

Poczesne miejsce w żeglarskich zabobonach zajmują również kobiety. Nie przypadła im jednak w udziale zbyt chwalebna rola – kobieta na pokładzie statku od samego niemalże początku była bowiem złym omenem, zwiastunem nadchodzących nieszczęść i pecha. Stąd też bardzo niechętnie, a czasem wręcz z nieukrywaną wrogością, były one witane na pokładach żaglowców, zaś kapitanowie zmuszeni okolicznościami (bądź rozkazami) do przyjęcia damy, uważali to za dopust boży. O tym, jak bardzo bano się, że statek poczuje się „urażony” ich obecnością, może świadczyć chociażby fakt, że z wielką żarliwością i zaangażowaniem zeskrobywano ślady kobiecych stóp z pokładu.

Obyczajowość marynarzy, podlana ostrym sosem strachu i niepewności, była jak widać niesamowicie chłonnym nośnikiem wszelakich niesamowitych historii i przesądów. Część z nich wyjaśniła współczesna nauka, inne po dziś dzień pozostają nierozwiązaną zagadką.

Komentarze
9
Usunięty
Usunięty
24/05/2007 10:10

Artykuł świetny (ogólnie chyba najlepszy "tydzień z..."), ale... "ferlany piątek"? :P

Usunięty
Usunięty
24/05/2007 06:54

Bardzo fajny tekst - nie ma to tamto - ekipa Gram.pl trzyma poziom ;)

Usunięty
Usunięty
24/05/2007 01:15

Oglądanie PotC3 i streszczanie fabuły jest teraz dżezi?




Trwa Wczytywanie