Tydzień z grą Left 4 Dead 2 - zombie na ruchomych obrazkach

Łukasz Berliński
2009/11/17 20:00
0
0

Gdyby nie kinematografia zombie może nie panoszyłyby się dziś po świecie. W zasadzie całą winę za to, że idąc spokojnie ulicą, natrafiamy na pochód żywych trupów, można zawdzięczyć takim szarlatanom jak George Romero czy Lucio Fulci. To tacy jak oni wprowadzili wirusa do kin, który szybko zaczął mutować, i dziś możemy oglądać setki filmowych wariacji na temat śmierdzących kreatur. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Choć grobowi reżyserzy wprowadzili zombie do kina, to paradoksalnie dzięki temu otrzymaliśmy dokładne instrukcje pozwalające poradzić sobie z plagą „zgniłków”. W końcu lepiej uczyć się na błędach filmowych bohaterów, niż przeżywać koszmar na własnej skórze...

Gdyby nie kinematografia zombie może nie panoszyłyby się dziś po świecie. W zasadzie całą winę za to, że idąc spokojnie ulicą, natrafiamy na pochód żywych trupów, można zawdzięczyć takim szarlatanom jak George Romero czy Lucio Fulci. To tacy jak oni wprowadzili wirusa do kin, który szybko zaczął mutować, i dziś możemy oglądać setki filmowych wariacji na temat śmierdzących kreatur. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Choć grobowi reżyserzy wprowadzili zombie do kina, to paradoksalnie dzięki temu otrzymaliśmy dokładne instrukcje pozwalające poradzić sobie z plagą „zgniłków”. W końcu lepiej uczyć się na błędach filmowych bohaterów, niż przeżywać koszmar na własnej skórze...

Tydzień z grą Left 4 Dead 2 - zombie na ruchomych obrazkach

Jednym z pierwszych reżyserów, który odważył się zaprosić nieumarłych na wielki ekran, był Victor Halperin, tworząc w 1932 roku jeden z pierwszych filmów o żywych trupach – White Zombie. Historia zaczyna się niewinnie, zresztą jak w większości tego typu obrazów. Młoda para jedzie do posiadłości Charlesa Beaumonta, by tam wziąć ślub. Sęk w tym, że pan właściciel kocha się w przyszłej pannie młodej i za wszelką cenę pragnie nie dopuścić do ślubu. Udaje się zatem do tajemniczego mistrza voodoo, Murdera Legendre (w tej roli wystąpił znany z Draculi Bela Lugosi), który przy pomocy świeczki i ubrania niedoszłej żony najpierw ją uśmierca, by pod osłoną nocy na cmentarzu przywrócić jej ciało do życia. Jednak co to za życie bez życia, ktoś spyta. Ano tak egzystują zombie. Pozbawione uczuć i zmysłów, z białymi oczami wpatrującymi się przed siebie, powolnie kroczą po ziemskim padole.

Magia voodoo przez długi czas była uznawana za oficjalny przyczynek powstawania trupów z grobów. Co ciekawe, początkowo zombie wcale nie były aż tak agresywne, jak dzisiaj, raczej można by je nazwać tanią siłą roboczą, jak to ma miejsce choćby w Plague of the Zombies Johna Gillinga z 1966 roku. Tam w małej wiosce giną ciała z grobów, a następnie pojawiają się w okolicach starej kopalni. Zaniepokojony tym faktem miejscowy doktor prosi o pomoc w rozwiązaniu tajemniczej zagadki swego znajomego, profesora Jamesa Forbesa. Ten, niczym Sherlock Holmes, wpada na trop czarnej magii, dzięki której ktoś znajdował sobie darmowych niewolników. I choć ktoś mógłby pomyśleć, że dzięki voodoo i ożywianiu zmarłych można zrobić interes życia, to z przykrością informuję, że Rada Etyki oraz armia moherowych beretów jest innego zdania. A krążą pogłoski, że z tą ostatnią lepiej nie zadzierać... Nawet z hordą zombie-niewolników u boku.

Druga połowa lat 60. ubiegłego wieku ostatecznie zerwała z tezą, że zombie to stwory powstałe dzięki czarnej magii. Wszystko za sprawą kultowego obrazu Georga Romera Noc żywych trupów z 1968 roku. Film ten, pomimo swego wieku, po dzień dzisiejszy jest uważany za kanoniczny przykład kina z zombiakami w tle. Rodzeństwo wybiera się na grób swego ojca, jednak zamiast spokojnej kontemplacji nad grobem zmarłego, Barbara i John zostają zaatakowani przez nieumarłego. W starciu ginie John, Barbara zaś ucieka, trafiając do posesji, w której znajduje pogryzioną, zmarłą właścicielkę. Odchodząc od zmysłów, postanawia zejść do piwnicy, by tam spotkać innych sobie podobnych, którzy także barykadują się przed atakiem krwiożerczych kreatur. W Nocy żywych trupów zombie nie są już posłusznymi niewolnikami, ale zaprezentowane zostały jako ofiary wirusa, który nie tylko przywraca zmarłych do życia, ale także zdrowe jednostki potrafi zamienić w odżywiające się ludzkim mięsem istoty. Wcześniej nikt tego nie zobrazował w ten sposób na taką skalę, dlatego też pierwszym nazwiskiem, jakie przychodzi do głowy w temacie filmów o zombie, pozostaje George Romero, który zainspirował późniejszych autorów do tworzenia kolejnych wariacji opierających się na jego oryginalnym pomyśle.

Sukces Nocy żywych trupów skłonił Romero do nakręcenia kolejnego filmu o podobnej tematyce i w 1978 roku światło dzienne ujrzał Świt żywych trupów. Nowa sceneria, nowa technika realizacji (druga część była już w kolorze), nowi bohaterowie i jeszcze więcej zombie miały zapewnić jeszcze więcej rozrywki. Ameryka została opanowana przez nieumarłych, a czwórka bohaterów w akcie desperacji próbuje uciec helikopterem przed zagrożeniem. Pech chce, że kończy się paliwo i muszą awaryjnie lądować na dachu jednego z supermarketów. W środku nie jest źle – sporo jedzenia oraz broni wydaje się gwarantem przetrwania w trudnych warunkach. Nic bardziej mylnego. Zombie docierają i w to miejsce, a żeby było nieco śmieszniej, czwórka głównych bohaterów musi walczyć także z gangiem motocyklistów. Coś Wam to przypomina? Tak, twórcy Left 4 Dead wyraźnie wzorowali się na klasyce filmów Romero.

Na końcowy wizerunek nieumarłych, poza Romero, wpłynęła także działalność włoskiego reżysera Lucio Fulciego. Jego Zombie Flesh Eaters w niemal perfekcyjny sposób przedstawiło wizerunek nieumarłego i proces rozkładu jego ciała. Choć historia nie była wciągająca, to fani sztucznej krwi i realistycznie wyglądających wnętrzności mogli być wniebowzięci. Wystarczy wspomnieć, że filmy Fulciego niejednokrotnie poddawane były cenzurze, a jeśli już pojawiały się w kinach, to mogli się wybrać na nie widzowie jedynie pełnoletni, wyposażeni w mocne nerwy, gdyż widok wyłupywanych oczu czy zombie wymiotujących własne jelita z pewnością nie należy do obrazów, jakie chcielibyśmy oglądać w porze obiadowej.

GramTV przedstawia:

Choć do tej pory traktowano zombie z należytą powagą i szacunkiem, to wszystko wywróciło się do góry nogami w 1985 roku za sprawą Dana O’Bannona, który nakręcił Powrót żywych trupów. Niektórzy dopatrywali się w tym tytule nieoficjalnej kontynuacji klasyka Romero, ale na dobrą sprawę zamiast tego dostaliśmy jedną z lepszych czarnych komedii o zombie. Wystarczy tylko przedstawić zarys fabuły, by już wiedzieć, że straszny horror to to nie jest. Główny bohater, Freddie, trafia do nowej pracy. Miejsce wydaje się cholernie nudne, bo w kostnicy raczej nie ma nic ciekawego do roboty. Na szczęście pracuje tam także Frank, który oprowadza Freddiego po nowym miejscu pracy i pokazuje mu wojskowe pojemniki, które z nieznanej przyczyny znajdują się w kostnicy. Nie trzeba długo czekać, by dwóch średnio rozgarniętych panów ów pojemnik uszkodziło. Pech chciał, że znajdował się w nich gaz, który dosłownie nawet zmarłego przywróci do pionu. Wkurzony zombie, któremu przerwano wieczny odpoczynek, atakuje bohaterów, jednak ci stawiają mu opór, obezwładniając go, tnąc na kawałki i spalając w piecu krematoryjnym, co okaże się ich życiowym błędem. Nigdy bowiem, ale to przenigdy, nie należy palić zombie w piecach! Przez zwykłą głupotę trujący gaz rozprzestrzenił się z komina na całą okolicę, sprowadzając na bohaterów hordy wkurzonych nieumarlaków, zapewniając tym samym widzom radosną rzeź w rytmie punk-rockowej muzyki.

Prawdziwą beczką śmiechu okazała się jednak Martwica mózgu Petera Jacksona (tak, to ten od Władcy Pierścieni) z 1992 roku. To najlepszy przykład tego, jak straszny film o zombie przerobić na świetną komedię, w której na widok ludzkich wnętrzności człowiek, zamiast panicznie się bać i doznawać obrzydzenia, wybucha donośnym śmiechem. U Jacksona nie ma żadnych zahamowań. Wszystko zaczyna się od paskudnego małposzczura, który kąsa w zoo matkę głównego bohatera, co powoduje u niej rozpoczęcie się procesu rozkładu ciała i przemianę w agresywną zombie. Komiczne sploty wydarzeń powodują, że zarażonych jest coraz więcej, a Lionel, główny bohater, wespół ze swoją dziewczyną, musi odeprzeć w swym domu nieproszonych gości. W tym filmie krew się leje strumieniami, ostrze kosiarki do trawy okazuje się przydatne nie tylko do strzyżenia trawników, a prawdy oczywiste, że odrąbane nogi nie stanowią żadnego zagrożenia, przestają być już tak oczywiste, jak byśmy tego chcieli. Tu nawet dzieci zombie uprzykrzają życie, a księża nie wahają się używać ciosów karate w obliczu zagrożenia. Jak mawiali klasycy: „ten film jest tak głupi, że aż śmieszny”.

To oczywiście zaledwie wstęp do pełnej biblioteki filmów traktujących o zombie, który ma zachęcić do dalszych poszukiwań. Wizerunek typowego zombie przez lata ulegał zmianom, jednak wyobrażenie zombie jako powolnej kreatury żywiącej się ludzkim mózgiem jest w dalszym ciągu bardzo silne. I choć w XXI wieku zaczęto odchodzić od tego stereotypu na rzecz żywych osób zarażonych nieznanymi wirusami powodującymi różne mutacje w organizmie i zachowaniu człowieka, czy też przedstawiając zombie jako sympatycznego drugoklasistę, na którego dzień dobry odpowiada nawet wicepremier, nie dajcie się zwieść. Zombie wciąż się gdzieś na Was czają, a Wy nie znacie dnia i godziny...

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!