Mroczne idiotyzmy - recenzja filmu Mroczne umysły

Joanna Kułakowska
2018/09/05 20:00
0
0

Mroczne umysły to adaptacja bestsellerowej powieści Alexandry Bracken o tym samym tytule. Ma niezłe momenty, które jednak nie tuszują idiotyzmu założeń.

Ogólnie rzecz ujmując, Mroczne umysły (ang. The Darkest Minds) wpisują się zarówno w kanon młodzieżowych dystopii, jak i co pewien czas powracające wizje totalitarnej, podupadłej Ameryki, ilustrujące lęki jej mieszkańców. Widać tu też fascynację często branym na warsztat popkultury tematem mutacji – ewolucji homo sapiens – i strachu, jaki to prawdopodobnie wzbudzi wśród osób pozbawionych możliwości, którymi dysponują „nowi ludzie”.

Mroczne idiotyzmy - recenzja filmu Mroczne umysły

Film w reżyserii Jennifer Yuh Nelson przetwarza wątki z pierwszej części trylogii autorstwa Alexandry Bracken, kładąc nacisk na kwestię rozwoju osobistego i nauki radzenia sobie z wyzwaniami, akceptacji samego/samej siebie i cech czyniących nas wyjątkowymi (nawet jeśli przysparza nam to obaw, bólu i problemów). Mamy tu przerażającą epidemię, która obejmuje tylko dzieci i skutkuje śmiercią 90% ich populacji. Sytuacja ta powoduje nie tylko rozpacz rodziców, ale też szeroko pojętą destabilizację społeczną i gospodarczą. Ponadto okazuje się, że dzieci, które uniknęły tajemniczego ataku neurologicznego i w związku z tym przeżyły, prędzej czy później zaczynają objawiać niezwykłe zdolności. Oczywiście szybko pojawia się panika w rodzaju tej znanej chociażby z komiksów o X-Menach, skutkiem której powstał specjalny rządowy projekt „leczenia”. Rodziny nakłaniane są do oddania „chorych” dla ich własnego (sic!) bezpieczeństwa. Naturalnie te straszliwe neurologiczne zmiany, które budzą taką grozę, to bardzo duży wzrost inteligencji lub obudzenie się psionicznych mocy. Ośrodki medyczne okazują się pilnowanymi przez wojsko obozami pracy, gdzie na wybranych jednostkach dokonuje się eksperymentów, a dzieciaki podzielone są na grupy opatrzone kolorami przypisanymi do danego talentu. I tak w obozach przetrzymuje się Zielonych (geniuszy), Niebieskich (telekinetyków) i Żółtych (osoby manipulujące energią elektryczną). Istnieją jeszcze Pomarańczowi oraz Czerwoni – uznani za tak niebezpiecznych, że oficjalnie zostają zlikwidowani natychmiast po rozpoznaniu. Generalnie nie trudno dokonać wolty, która strona tak naprawdę ma tu mroczne umysły.

Główna bohaterka obrazu Jennifer Yuh Nelson, Ruby (najpierw Lidya Jewett, później Amandla Stenberg), to szczęśliwa córka kochających rodziców, której niczego nie brakuje. Epidemia szaleje w najlepsze, kiedy dziewczynka ma zaledwie 10 lat. Niedługo po swych urodzinach Ruby wkrada się do sypialni matki i ojca, by złożyć im przyrzeczenie, że nigdy jej nie stracą. Niestety, właśnie wtedy uaktywnia się jej dar, który generuje, delikatnie rzecz ujmując, nader nieoczekiwany efekt. Dość rzec, że zszokowana bohaterka znajdzie się w obozie, gdzie badania wykażą, iż jest Pomarańczowa. Sprytny dzieciak na poły instynktownie wykorzystuje dar telepatii (który symbolizuje owa barwa) i zmusza lekarza, by zaklasyfikował ją jako Zieloną. Dzięki temu przetrwa kolejne sześć lat, aż do chwili gdy nadarzy się okazja do ucieczki... Peregrynacje Ruby doprowadzają do jej spotkania z trójką innych uciekinierów – Liamem (Harris Dickinson), Chubsem, innymi słowy „grubciem” (Skylan Brooks), oraz Suzume (Miya Cech). Oczywiście, jak to zwykle bywa, początkowa nieufność przeradza się w silną więź, a następnie nasza ekipa ucieka przed dorosłymi, by dostać się do legendarnego miejsca, w którym zbuntowanymi dziećmi dowodzi ocalały Pomarańczowy (Patrick Gibson).

Mroczne umysły stanowią jedną wielką metaforę, która jest całkiem na miejscu we współczesnym świecie, nie tylko w Ameryce. Trzeba przyznać, że łopatologia wręcz bije po oczach (ach, te kolory i dary...), ale paradoksalnie to niezbyt przeszkadza. Po pierwsze, mimo wszystko, jest to zrobione nader wdzięcznie, po drugie zaś i książka, i film są przeznaczone głównie dla nastolatek i nastolatków, a młody człowiek (starszy zresztą też) nie zawsze jest Alfą i Omegą, która przejrzy wszelkie niuanse i filozoficzne sugestie zawarte w oferowanej historii. Prawdziwym problemem jest tu idiotyzm założeń i dziury logiczne w całej opowieści. Największą z nich wydaje się sposób przedstawienia jednego z efektów mocy Ruby, który stanowi bardzo ważny element fabuły – nie trzeba specjalizować się w neurologii, by dostrzec, że to, co ukazano w niniejszej produkcji, nie ma prawa działać (telepatka musiałaby wykonać dodatkowe czasochłonne działania). A jest tego dużo więcej...

Oglądając Mroczne umysły, musimy pogodzić się z faktem lansowanym przez większość amerykańskich utworów SF, gdzie inwazja Obcych, mutacje i tym podobne sprawy zawsze dotyczą przede wszystkim USA: otóż Ameryka równa się cały świat. Nie wiemy, co wydarzyło się poza Stanami Zjednoczonymi (czy tam też była epidemia?), i nie widzimy żadnej reakcji innych krajów na totalitarne, mordercze zapędy prezydenta i Kongresu. Ale to jeszcze nic. Strach przed „mroczną” mocą, która daje dziecku przewagę nad każdym dorosłym, jest całkiem zrozumiały, ale ciężko sobie wyobrazić, by przeforsowano zaprezentowany w filmie sposób radzenia sobie z problemem. Amerykanie stracili wszystkie dzieci poza uzdolnionymi. Nie ma już innych, możliwe, że te, które w przyszłości się narodzą, również nie będą „normalnymi” ludźmi – i co, rząd tak po prostu uwięzi i sterroryzuje jedyną przyszłość swojego kraju? Szczególne wątpliwości budzi kwestia Zielonych. Oto mamy scenę, w której geniusze (!) hurtowo czyszczą wojskowe obuwie, a do naszej bohaterki podchodzi żołdak, który wykonuje coś pomiędzy mobbingiem a molestowaniem... Zwykły zdrowy rozsądek każe takich hołubić, a przy tym indoktrynować, a później zaprowadzić do pracowni i laboratoriów z prikazem: Make America Great Again!

Im dalej, tym gorzej. Ruch oporu, tzw. Liga Dzieci (kierowana przez dorosłych), nie uświadamia rodziców, co naprawdę spotyka ich potomków, gdyż jest na swój sposób równie podły i chce zrobić z ocalałych swoją armię. Prawie wszystkie starsze osoby zachowują się tu sadystycznie lub bezmyślnie – tak jak można by oczekiwać po dzieciach, i to niedostosowanych społecznie.

GramTV przedstawia:

Jennifer Yuh Nelson wyeksponowała w swym filmie rzeczy ważne dla wszystkich nastolatków (i nie tylko). Tytułowe Mroczne umysły to m.in. metafora poczucia odmienności, wyobcowania i konieczności poradzenia sobie z cierpieniem, ale także symbol niebezpieczeństwa, jakie wiąże się ze wzrostem własnych możliwości – im więcej potrafimy, tym bardziej możemy komuś pomóc, lecz również tym bardziej kogoś skrzywdzić. Pojawia się równie ważna co banalna kwestia – im większa moc/władza, tym większa odpowiedzialność, a wynikająca z mocy władza rodzi pychę i korumpuje (co widzimy na przykładzie jednego z bohaterów). Pokazane jest tu dojrzewanie, droga do dorosłości oddana przez wspólną wyprawę w poszukiwaniu utopii, która to z kolei obnaża starą prawdę, że pewne rzeczy są zbyt piękne, by były prawdziwe. Ruby uczy się, że strach przed sobą samą i swymi możliwościami niczego nie rozwiąże. Musi zaakceptować siebie, by móc się kontrolować, świadomie kształtować własne życie i wpływać na świat zamiast poddać się manipulacji ze strony innych. Jest tu również poszukiwanie własnego miejsca w życiu, a raczej osób, które nadadzą mu sens. Przez cały film przewija się myśl, że rodzina to nie tyle wspólna krew, co wzajemna akceptacja pomimo wad i zrozumienie, wspólne dążenia, przynależność z wyboru. No i jest oczywiście wielka, romantyczna miłość – taka, o której choć przez chwilę marzy każda nastolatka i zapewne niejeden nastolatek (a już na pewno taki, co pisze romantyczne wiersze) – z przeszkodami, humorystycznymi momentami i koniecznością poświęcenia. Szkoda trochę, że chwilami nieznośnie toto przesłodzono i nachalnie wparto sztuczny motyw uczuciowego trójkąta, bez którego chyba żadna opowieść Young Adult nie może się obejść.

Tropiąc metafory zawarte w fabule Mrocznych umysłów, nietrudno dostrzec malowniczą prezentację strachu dorosłych przed utratą władzy, dominacji, przejęciem pałeczki przez pokolenie, które okaże się już kimś niezrozumiałym. Jest tu klasyczna dehumanizacja innego i równie klasyczny strach przed siłami, których nie rozumiemy i instynktownie postrzegamy jako zagrożenie, więc przypisujemy złe intencje. Przede wszystkim jednak na plan pierwszy wysuwają się wspomniane już kolory. Na przykładzie nowej rodziny Ruby (która po trosze kojarzy się z typową drużyną RPG) obserwujemy unikatowe talenty i różne osobowości, które działając w zespole, są w stanie dokonać niemal wszystkiego. To nic innego jak dydaktyczne przesłanie o tym, że choć jesteśmy różni (albo właśnie dlatego), zarówno jako jednostki, jak i całe grupy etniczne, narodowe, dysponujemy cechami i umiejętnościami, z których możemy być dumni i które, właściwie wykorzystane, przydadzą się całemu społeczeństwu. Podkreślają to dwie symptomatyczne sceny. W jednej sugeruje się, że unikanie tematu różnic (Tutaj nie ma kolorów, mówi jedna z postaci) prowadzi do hipokryzji i ukrytej dominacji. W drugiej (Ruby maluje sobie pomarańczowy pasek na czole, stojąc przed oddziałami dzieci w barwach symbolizujących talenty) wszyscy wręcz rytualnie obnoszą się z tym, kim są, i paradoksalnie dzięki temu mogą lepiej współdziałać, tworzyć składający się z różnych komórek organizm zjednoczony wspólnym celem. Aż chce się powiedzieć: szkoda, że ten optymizm niezbyt często znajduje potwierdzenie poza salą kinową.

Niniejsze dziełko na pewno nie przypadnie do gustu zajadłym tropicielom politycznej poprawności w kinematografii, którzy każdy przejaw dywersyfikacji – nawet ten mający sens, niezakłamujący rzeczywistości, a sprawiający dzieciakom różnych kolorów przyjemność z obecności w filmie „swojaka” – uznają za coś zdrożnego. Mamy tu dychotomiczny schemat: wojna obronna vs zbrojna agresja, po jednej stronie barykady czarna dziewczyna, pod drugiej zaś biały chłopak – tak więc znajdą się tacy, którzy dopatrzą się w niniejszej produkcji odsądzania od czci i wiary białych mężczyzn. Cóż, tak dla przeciwwagi odnośnie owej potencjalnej opinii: Strona, którą reprezentuje czarna dziewczyna, wcale nie jest jednoznaczna moralnie. Miłością życia głównej bohaterki, dla której zrobi ona wszystko, choćby wbrew własnym pragnieniom, również jest biały chłopak. Rzeczony bohater Mrocznych umysłów jest w dodatku modelowym archetypem szlachetnego obrońcy, który nie waha się przed słuszną walką, ale nie pozwoli zrobić z siebie mordercy. Stanowi też wzór starszego brata, a kiedy trzeba wręcz ojca rodziny, który głośno mówi o tym, że muszą wziąć los w swoje ręce, a nie dać się sterować ludziom o niepewnych celach. Warto o tym pamiętać.

Na koniec trzeba wspomnieć o udanych efektach specjalnych, dopasowanej muzyce i niezłej grze osób obsadzonych w rolach pierwszoplanowych. Niestety, wykonawcą, który irytuje widza, jest drętwy Skylan Brooks. Kreowana przezeń postać (Chubs) ma nie najgorsze linie dialogowe, ale cóż z tego, skoro odtwórca zachowuje się sztucznie. Dziwacznie prezentuje się również Gwendoline Christie jako Lady Jane, ale to raczej nie jej wina – ot, postać iście kretyńska.

Podsumowując: Film Jennifer Yuh Nelson ma niegłupie, choć nazbyt optymistyczne przesłanie; zgrabnie oddane metafory; trochę zabawnych momentów; niezłą dynamikę i solidną stronę wizualną. Niestety, założenia scenariusza, jak również poprowadzenie pewnych wątków, okazują się zgoła idiotyczne. Obraz psuje także przesłodzona legumina wylewająca się z kilku dialogów. Pomimo to Mroczne umysły są i tak lepsze od wielu utworów Young Adult, na pewno zostawiają daleko w tyle zrecenzowaną tu Piątą falę J. Blakesona (nie ma to jak moda na armię złożoną z dzieci), ale nie ma co ich porównywać z bardzo dobrymi Igrzyskami śmierci Gary’ego Rossa.


To film dla tych, którzy lubią w grach motywy mutantów i superbohaterów tudzież mogą przeboleć dziury logiczne.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!