Trafienie Krytyczne #44. Granie najlepsze

Sławek Serafin
2017/11/26 16:45
4
0

Dziś będziemy bezczelnie wartościować i mówić co jest lepsze a co gorsze

Mam sporo wspomnień z lat szczenięcych, takich związanych z grami. I z późniejszych też, żeby nie było, bo choć jestem już wiekowy i zmurszały, to coś tam jeszcze pamiętam. A co dokładnie? Otóż to, że zawsze grało się fajnie. Bo granie jest fajne, tutaj się chyba wszyscy zgodzimy. Najlepiej jednak wspominam te chwile, kiedy graliśmy razem. Niezrównane sesje z Dyna Blaster z czterema osobami przy tej samej klawiaturze. Albo pełne mrożących krew w żyłach mordów turnieje w Mortal Kombat. Tudzież wyliczanie kątów strzałów w Scorched Earth tak pieczołowicie, żeby trafić MIRVem przynajmniej dwóch kumpli. No i Heroes III… wiadoma rzecz.

Trafienie Krytyczne #44. Granie najlepsze

Człowiek to jest istota społeczna. I jako taka najlepiej się czuje w, uwaga, będzie wielce zaskakujące stwierdzenie, w społeczności. Niekoniecznie dużej. Chodzi ogólnie o to, żeby być z innymi ludźmi i coś razem robić. Najlepiej bawić się. Ktoś może być ekstrawertykiem, ktoś introwertykiem, ktoś może być duszą towarzystwa, a ktoś jeszcze inny zadeklarowanym samotnikiem. Jasne, że tak. Ale wszyscy lepiej czujemy się z ludźmi, zwłaszcza takimi, których lubimy, którym ufamy, ze znajomymi albo, o zgrozo, może nawet z przyjaciółmi. W obcymi też może być od biedy, choć wtedy działają nieco inne mechanizmy. Zwłaszcza w grach.

Gdy gramy z ludźmi przypadkowymi, nieznajomymi, to też rządzą nami instynkty stadne. Rywalizujemy o pozycję i tak dalej. Pisałem o tym zresztą dwa tygodnie temu w Trafieniu Krytycznym w zupełnie innym kontekście. W takim przypadku tworzy się hierarchia oparta na umiejętnościach i to ona decyduje o tym, jak się do siebie odnosimy. I to jest normalne. I dobre. Rywalizować lubimy. Współpracować zresztą też, bo stworzenia społeczne współpracować uwielbiają. Już tak mamy zakodowaną psychikę. Ale choć to jest bardzo przyjemne i fajnie się tak gra, to jednak jest jeszcze poziom wyższy. Najwyższy chyba, jak teraz tak się zastanawiam i do wniosków różnych dochodzę.

Otóż, kilka dni temu graliśmy ze znajomymi w League of Legends. Robimy to często dość, a czasem nawet zbierze się nas pełna piątka i możemy zagrać drużynowo, realizując swoje taktyki i wspólnie ciesząc się ze zwycięstw tudzież rozpamiętując sromotne porażki. Tym razem jednak było inaczej, bo z okazji urodzin jednego z kolegów udało nam się zgromadzić i w wieczorowej ciemności związać aż dziesięciu delikwentów i delikwentek. Czyli mieliśmy dwa pełne zespoły i mogliśmy pograć sami ze sobą, w gronie znajomych, bez elementów obcych. I… to było najfajniejsze moje obcowanie z grami od lat. Zapomniałem już, że może być aż tak fajnie właśnie.

GramTV przedstawia:

Kiedyś, uch, a będzie już z osiem czy dziewięć lat temu, byłem poważnie uzależniony od grania w Forgotten Hope II, taki drugowojenny mod do Battlefield 2 i, jakby ktoś mnie pytał, absolutnie szczytowe osiągnięcie jeśli chodzi o całą tę serię. Żadnemu Battlefieldowi nie udał się już dać mi tego, co dało FH2 właśnie. A dało mi uczestniczenie w czymś fantastycznym. Była taka spora sieciowa społeczność, która co tydzień, w piątek wieczorem, toczyła kilkugodzinne bitwy na ustalonych mapach. Wszyscy się tam znali, wszyscy się lubili, w ramach kampanii byliśmy podzieleni na dwie armie, na dywizje, kompanie i tak dalej, z oficerami, sztabami i w ogóle. I to było… fantastyczne. Kolejne kampanie graliśmy z niedużymi przerwami i po drugiej czy trzeciej już się znało prawie wszystkich. Nie osobiście, ale z rozmów na forach, z postaci na celownikach i z tabel wyników. Każdy wiedział kto jest najlepszym czołgistą, kogo należy się bać gdy dorwie się do erkaemu, kto jest snajperem-mordercą a kto jak wsiądzie do myśliwca, to wrodzy piloci latają parami, bo sami mu nie dadzą rady. I nie było tam żadnej złej krwi, żadnych niesnasek, żadnej zawiści. Jasne, zwycięstwo czy przegrana się liczyły, zawsze, ale przeciwnika się szanowało, doceniało i lubiło tak samo, jak towarzyszy broni z własnej kompanii. Także dlatego, że poza kampaniami i tak się cisnęło razem na tych samych publicznych serwerach, gdzie zresztą ludzie z naszej społeczności byli znani, szanowani i… się nas bano, nie ze względu na umiejętności, tylko na zabójczo efektywne zgranie drużynowe. No dobra, przez umiejętności też. Wymiataliśmy.

I teraz właśnie sobie uświadomiłem, po tym wspólnym, urodzinowym League of Legends, że to chyba był najprzyjemniejszy mój czas z grami. Coś, co będę zawsze wspominał z wielkim sentymentem. Nie dlatego, że sama gra była świetna, choć zdecydowanie była. Ale to poczucie bycia częścią społeczności i przynależenia. A także tę bezstresową zabawę, która ma całkiem inne cele i priorytety. Zwycięstwo schodzi na dalszy plan. Pokazanie swoich umiejętności również. Liczy się przede wszystkim przebywanie w gronie takich a nie innych ludzi, znajomych, którzy nie oceniają, którzy nie rywalizują, którzy nie stresują. Zupełnie inaczej gra się przeciwko obcym, przeciw jakimś anonimom, którzy są tylko ksywkami w tabeli, którzy istnieją tylko wirtualnie. Za ich dobre zagrania, za to że nas biją ostro, się ich po prostu nie lubi, bo spychają nas niżej w hierarchii stada. Ze znajomymi zaś cieszymy się z ich sukcesów, nawet jeśli odnoszą je naszym kosztem. Przegrałem w kumplem? Nie szkodzi, przecież on wygrał, a to mój kumpel właśnie, nie?

W taki sposób wydobywa się, moim zdaniem, czystą esencję tego, czym są gry. Gry w ogóle, nie jakaś gra konkretna, bo w takiej sytuacji naprawdę nie ma już większego znaczenia w co się gra tak w zasadzie. Takie Heroes of Might & Magic III dlaczego jest wspominane z takim sentymentem? Przecież Disciples było lepsze pod każdym względem. Ale to Heroes III umożliwiało integrujące granie w „hot seat” ze znajomymi. I to właśnie te partie z przyjaciółmi wspominamy z nostalgią, tę socjalizację, tę zabawę z osobami, które lubiliśmy. A nie samą grę. Przecież i tak najczęściej nie rozegraliśmy scenariusza do końca, nie? A mimo to było super.

I trochę żałuję, że teraz już nie jest tak łatwo. Po części dlatego, że coraz mniej gier umożliwia takie granie, spychając je do mało poważanej niszy „imprezowej” w najlepszym wypadku. Te najbardziej popularne tytuły, te największe gry, po prostu zbyt wiele wymagają. Jeśli chcielibyśmy pograć we własnym gronie w League of Legends albo innego Overwatch, to trzeba by zebrać w jednym czasie aż dziesięć osób, co w dorosłym świecie pełnym obowiązków jest praktycznie niemożliwe poza jakimiś wyjątkowymi sytuacjami. A inne gry potrzebują jeszcze wyższej „populacji”, więc o właśnie takim radosnym, przyjacielskim, bazującym na czystej zabawie spotkaniu w kontekście Battlfielda, Call of Duty czy tam jakiegoś World of Tanks to możemy zapomnieć już w ogóle. Szkoda. Straszna, straszna szkoda. Bo to jest właśnie najlepsze granie. Ze wszystkich.

Komentarze
4
16 godzin temu, Colidor napisał:

A ja nigdy nie uważałem i jednocześnie nie dam się przekonać, że granie multiplayerowe jest tym najlepszym. Choćby i w gronie najwspanialszych przyjaciół, z ulubionym tytułem w napędzie. Nie i już! I nie chodzi tutaj o żadne aspołeczne zachowania, introwertyzm, wyobcowanie itd. itp., cokolwiek wyciągnięmy z podręczników psychologii społecznej. Po prostu nie odpowiada mi forma zabawy drużynowej. Fakt, od czasu do czasu zagram sobie w coś wspólnie z synem, z racji jego szczenięcego jeszcze wieku nie są to produkcje zbytnio wymagające, ale według mnie najlepszym graniem jest jednak kampania singlowa. Wtedy, gdy można się rozsiąść, zanurzyć w świat, pooglądać każdy zakamarek, przystanąć, popodziwiać widoki, nie będąc poganianym przez innych uczestników rozgrywki, bo przecież punkty się same nie zdobędą, cele nie osiągną. I nierzadko gry singlowe mają świetną historię, wielokrotnie przebijającą poziomem wszelkie filmy czy to dużego czy małego ekranu. To właśnie takie granie - z immersją do świata przedstawionego, z odpowiednią fabułą, sporą dozą grywalności, jest dla mnie najważniejsze. Nie jakieś tam: "hur dur dawaj zdobywaj, lecim na następny punkt" lecz właśnie to, w których zabawa dla pojedynczego człowieka jest najistotniejsza.

To ja uderzę z innej strony - mimo, że przez wiele lat uważałem się za gracza typowo singlowego, to ostatecznie w ubiegłym roku za sprawą Destiny udało mi się wciągnąć w granie ze znajomymi. Choć nadal zauważam u siebie pewną tendencję do próbowania wielu rzeczy samemu np. podczas grania po sieci. Zwyczajnie stawiam na "solowe" akcje czy działanie a'la scout z podawaniem informacji o pozycji przeciwników reszcie drużyny.

Z drugiej strony jednak zauważam, że zwyczajnie potrzebuję również zagrać w coś sam. Bez znajomych, na offline. Tylko po to, aby móc zebrać myśli czy skupić się na poszczególnych elementach rozgrywki. Co nie zmienia faktu, że wiele frajdy sprawia mi granie ze znajomymi w kilka konkretnych tytułów i czasami lubię sobie zrobić wolne na spokojne ogrywanie gier singlowych.

16 godzin temu, Colidor napisał:

A ja nigdy nie uważałem i jednocześnie nie dam się przekonać, że granie multiplayerowe jest tym najlepszym. Choćby i w gronie najwspanialszych przyjaciół, z ulubionym tytułem w napędzie. Nie i już! I nie chodzi tutaj o żadne aspołeczne zachowania, introwertyzm, wyobcowanie itd. itp., cokolwiek wyciągnięmy z podręczników psychologii społecznej. Po prostu nie odpowiada mi forma zabawy drużynowej. Fakt, od czasu do czasu zagram sobie w coś wspólnie z synem, z racji jego szczenięcego jeszcze wieku nie są to produkcje zbytnio wymagające, ale według mnie najlepszym graniem jest jednak kampania singlowa. Wtedy, gdy można się rozsiąść, zanurzyć w świat, pooglądać każdy zakamarek, przystanąć, popodziwiać widoki, nie będąc poganianym przez innych uczestników rozgrywki, bo przecież punkty się same nie zdobędą, cele nie osiągną. I nierzadko gry singlowe mają świetną historię, wielokrotnie przebijającą poziomem wszelkie filmy czy to dużego czy małego ekranu. To właśnie takie granie - z immersją do świata przedstawionego, z odpowiednią fabułą, sporą dozą grywalności, jest dla mnie najważniejsze. Nie jakieś tam: "hur dur dawaj zdobywaj, lecim na następny punkt" lecz właśnie to, w których zabawa dla pojedynczego człowieka jest najistotniejsza.

To ja uderzę z innej strony - mimo, że przez wiele lat uważałem się za gracza typowo singlowego, to ostatecznie w ubiegłym roku za sprawą Destiny udało mi się wciągnąć w granie ze znajomymi. Choć nadal zauważam u siebie pewną tendencję do próbowania wielu rzeczy samemu np. podczas grania po sieci. Zwyczajnie stawiam na "solowe" akcje czy działanie a'la scout z podawaniem informacji o pozycji przeciwników reszcie drużyny.

Z drugiej strony jednak zauważam, że zwyczajnie potrzebuję również zagrać w coś sam. Bez znajomych, na offline. Tylko po to, aby móc zebrać myśli czy skupić się na poszczególnych elementach rozgrywki. Co nie zmienia faktu, że wiele frajdy sprawia mi granie ze znajomymi w kilka konkretnych tytułów i czasami lubię sobie zrobić wolne na spokojne ogrywanie gier singlowych.

Colidor
Gramowicz
26/11/2017 19:26

A ja nigdy nie uważałem i jednocześnie nie dam się przekonać, że granie multiplayerowe jest tym najlepszym. Choćby i w gronie najwspanialszych przyjaciół, z ulubionym tytułem w napędzie. Nie i już! I nie chodzi tutaj o żadne aspołeczne zachowania, introwertyzm, wyobcowanie itd. itp., cokolwiek wyciągnięmy z podręczników psychologii społecznej. Po prostu nie odpowiada mi forma zabawy drużynowej. Fakt, od czasu do czasu zagram sobie w coś wspólnie z synem, z racji jego szczenięcego jeszcze wieku nie są to produkcje zbytnio wymagające, ale według mnie najlepszym graniem jest jednak kampania singlowa. Wtedy, gdy można się rozsiąść, zanurzyć w świat, pooglądać każdy zakamarek, przystanąć, popodziwiać widoki, nie będąc poganianym przez innych uczestników rozgrywki, bo przecież punkty się same nie zdobędą, cele nie osiągną. I nierzadko gry singlowe mają świetną historię, wielokrotnie przebijającą poziomem wszelkie filmy czy to dużego czy małego ekranu. To właśnie takie granie - z immersją do świata przedstawionego, z odpowiednią fabułą, sporą dozą grywalności, jest dla mnie najważniejsze. Nie jakieś tam: "hur dur dawaj zdobywaj, lecim na następny punkt" lecz właśnie to, w których zabawa dla pojedynczego człowieka jest najistotniejsza.




Trwa Wczytywanie