Recenzja Blood Drive, grindhousowej jazdy bez trzymanki

Kamil Ostrowski
2017/09/09 13:00
0
0

Quentin Tarantino i Robert Rodriguez oglądając ten serial pewnie czują mieszankę ojcowskiej dumy i jednocześnie dramatyczną chęć doradzenia swoim naśladowcom, aby nie ciągnęli tego dłużej.

Recenzja Blood Drive, grindhousowej jazdy bez trzymanki

Niewiele jest prawdziwych, pełnoprawnych i pełnobudżetowych produkcji, o których można by powiedzieć, że są pełnoprawnymi przedstawicielami kina „grindhouse”. Ten niewielki podgatunek, swoje narodziny (a raczej „odrodziny” w nowej formie) zawdzięcza w ogromnej mierze Quentinowi Tarantino i bez wątpienia Robertowi Rodriguezowi. Ta dwójka w dylogii zatytułowanej właśnie Grindhouse wyznaczyła ramy gatunku, nazwała go i oficjalnie przedstawiła ten sposób prezentacji historii na salonach. Po zakończeniu współpracy pod wspólnym szyldem Tarantino poszedł w inną stronę – w kierunku żonglerki różnymi formami, przy zachowaniu lekkiego, bajdurzącego stylu. Rodriguez natomiast ewidentnie zakochał się w grindzie, bo w kolejnych latach stawiał kolejne fundamenty, czekając na naśladowców. Stąd cała seria o Maczecie, a także powrót Od Zmierzchu do Świtu w formie serialowej. Grindhouse w międzyczasie nie stał się jakoś ogromnie popularny, ale pojawiło się parę perełek. Nic chyba jednak w najbliższym czasie nie przebije Blood Drive – największego hołdu dla grindhouse’u w od czasów Grindhouse Vol 2: Planet Terror .

Końcówka XX wieku. A dokładniej rok 1999. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej rozdarł kataklizm naturalny, który podzielił kraj na pół i to dosłownie. Tajemnicza Szrama, coś w rodzaju złowrogiego nowego Wielkiego Kanionu, nie dość że utrudnił logistykę, to jeszcze w dodatku emanuje dziwaczną energią. Galopujące ceny ropy naftowej sprawiają, że świat staje na krawędzi realizacji wizji rodem z Mad Maxa. Jakby tego było mało, Ostatni Uczciwy Glina staje się mimowolnym uczestnikiem tytułowego Blood Drive– wyścigu z udziałem samochodów napędzanych ludzką krwią. Ej, a wspomniałem jeszcze o złowrogiej korporacji, która za wszystkim stoi? Wspomniałem o szalonym i niezmiernie charyzmatycznym prowadzącym wspomniany wyścig, niedługo mającym stać się nadawanym na żywo reality-show? To wszystko i jeszcze więcej ma do zaoferowania Blood Drive.

Jakby świata przedstawionego było mało, to kolorytu dodają postaci – wszystkie z nich przegięte tak mocno, jak się tylko dało. Ostatni Dobry Glina jest tak dobry, że zbiera nam się na wymioty. Jego partnerka to typowa głęboko-płytka, archetypowa „groźna-seks-bomba”, wyglądająca jak z okładki kalendarza wiszącego w warsztacie samochodowym. Co najlepsze, aktorom udaje być niesamowicie drewnianym, bez wzbudzania irytacji. Drugoplanowe postaci to też strzał w dziesiątkę, w szczególności wspomniany już prowadzący – Julian Slink, bez wątpienia najjaśniejszy punkt programu. Radę dają zresztą również duety: Craig Jackson (Cliff) i Jenny Stead (Domi) czy Andrew Hall (Dżentelmen) i Darren Kend (Uczony). Obydwa wspomniane wyżej wątki są też dosyć obleśne. Zresztą skoro o obleśności mowa…

GramTV przedstawia:

Jeżeli zdecydujecie się oglądać Blood Drive, to musicie wiedzieć, że zgadzacie się na przesuniecie granicy dobrego smaku przynajmniej o parę długości, jeżeli chcecie czerpać przyjemność z seansu. Nie przypominam sobie, aby w „mainstreamie” sceny wywracające żołądek na lewą stronę występowały z większą częstotliwością. Jest tego sporo, większość jest dobrze zrealizowana – w prześmiewczej konwencji, ale ze sporą pieczołowitością. Krew i inne płyny ustrojowe leją się strumieniami w przeróżnych okolicznościach.

Sama realizacja to piątka z plusem. Widać że twórcom pozwolono na baaardzo daleko idącą swobodę twórczą. A to kamera zacznie szaleć, bo operatorowi dano okazję wykazania się fantazją, a to montażysta poleci z cięciami i stopklatkami tak, że zaczyna nam się kręcić w głowie, a to reżyser co chwila zmienia tempo, a to główną rolę zaczyna grać muzyka. Co najlepsze, zupełnie nie wiadomo czego spodziewać się w kolejnych odcinkach. Blood Drive to jazda bez trzymanki.

Ciężko jest nie zauważyć, że serial nie traktuje siebie samego zbyt poważnie. To już nawet nie jest puszczanie oka do widza, to jest zwyczajne nabijanie się z siebie, roast popełniony na medium, na stereotypach, na kliszach, na trendach i chodzeniu na skróty. Twórcom udaje się wszystko, może poza wątkiem Christophera i Aki. Niestety, pod koniec sezonu reżyserowi zachciało się wrócić do głównego wątku, efektem czego zamiast dziwacznych epizodów w scenerii rodem z klasyków kina eksploatacyjnego mamy pospieszne nadganianie historii i mało satysfakcjonujący finał. Z drugiej strony… pewnie jakoś trzeba było to zakończyć, a producent prawdopodobnie już wiedział, że nie ma dużych szans na zamówienie kolejnego sezonu.

Pewną zachętą do oglądaniaBlood Drive pomimo jego wad może być fakt, że serial się skończył i to na dobre. Niedawno główny producent ogłosił, że włodarze ze stacji SyFy projekt uśmiercili. Szczerze powiedziawszy, nie mam im tego za złe. Co za dużo to niezdrowo, czego wyraźnym dowodem jest miernota ostatnich paru odcinków. Co jednak się ubawiłem na początku to moje. Jeżeli tylko nie bierzecie życia, kina i siebie samych zbyt serio, to Blood Drive powinien się Wam spodobać.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!