Recenzja serialu The Man in the High Castle. Pomysł dobry, wykonanie słabe

Kamil Ostrowski
2017/01/06 17:00
0
0

Świetny pomysł to za mało. Zwłaszcza kiedy to cudzy świetny pomysł, a naszym wykonawcom brakuje iskry i weny.

Recenzja serialu The Man in the High Castle. Pomysł dobry, wykonanie słabe

Alternatywna rzeczywistość w której nazistom udało się wynaleźć broń atomową na tyle prędko, żeby zdetonować jedną z głowic na terenie USA, tym samym zmuszając Aliantów do kapitulacji. Bieg historii zmieniony w kluczowym momencie. Philip K. Dick i jego Człowiek z wysokiego zamku to bez wątpienia klasyka wysokiej jakości, niestety twórcy serialu przekuwają ją na telewizyjną serię dosyć nieudolnie. Obrano dwie perspektywy: jedną na nazistowską część Stanów Zjednoczonych, która została przekształcone w karną i lojalną część Wielkiej Rzeszy, a drugą na terytorium okupowane przez Imperium Japońskie, któremu jako sojusznikowi nazistowskich Niemiec przypadło zachodnie wybrzeże USA. Przyznacie sami, że to wizja tyleż koszmarna, co intrygująca. A jednak, twórcom The Man in the High Castle udało się wykrzesać z tego pomysłu tylko tyle ognia, ile chyba wznieca sam kilkuzdaniowy opis powyżej. Ciężko było zrobić to zrobić gorzej.

Początki są intrygujące. Pierwszy odcinek serialu tworzonego na zlecenie Amazona zarysowuje nam kontekst całej historii, przedstawia bohaterów – zarówno pozytywnych jak i negatywnych, osadzonych po obydwu stronach „barykady”. Nadchodzący konflikt między nazistami, a ich chyba nawet gorszymi odpowiednikami z Imperium Japońskiego jawi się jako bardzo ciekawy punkt wyjścia dla całej opowieści, ale niestety… bardzo szybko całość ginie w bezładnej plątaninie wątków, emocji i sentymentów – raz dziwacznie naiwnych, innym razem poplątanych i niejasnych, niejako „migawkowych”, później po prostu fantazyjnych i niepotrzebnych. Jednocześnie serial niemal zupełnie pozbawiony jest metafizycznego aspektu znanego z książkowego pierwowzoru (chociaż to akurat nie jest dla mnie wadą).

Ciekawe jest w serialu totalne obnażenie realiów ludzkiego subiektywizmu i dalece posuniętego „tumiwisizmu”. Ten element przewija się przez obydwa sezony – tak zwana „milcząca większość” twardo nie chce mieszać się do walki, w sposób obojętny niemalże mówi o zagładzie Żydów o prześladowaniach, albo zupełnej eksterminacji Murzynów (na terytorium USA okupowanym przez Rzeszę). Wszystko jest względne, a w świecie rządzonym przez faszystowsko-rasistowskie imperia ochrona czy pomoc dla najbardziej uciśnionych staje się niemalże fantazją o której większość po prostu zapomina. „Milcząca większość” po prostu się dostosowuje, a kolejne pokolenia wychowane w zbrodniczych systemach coraz mniej dziwią zasady uparcie tłoczone przez propagandowe tuby czy nieludzkie zasady forsowane w społeczeństwie.

Zupełnie niepotrzebnie twórcy próbują z The Man in the High Castle zrobić coś na kształt serialu kryminalno-wojennego, podczas gdy ewidentnie prosi się on o ujęcie społeczno-polityczne. Z łatwością można było mu nadać uniwersalny wymiar i momentami widać u reżysera takie ciągoty – szczególnie w drugim sezonie. Wtedy The Man in the High Castle dostaje swoje pięć minut. Niestety, to za mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pierwszy sezon jest zupełną stratą czasu i zdaje się stanowić jedynie beznadziejne preludium do wydarzeń z drugiej serii.

GramTV przedstawia:

Kulą u nogi serialu są niezmiennie postaci „tych dobrych”, które są zwyczajnie płaskie, nudne i mało interesujące. Alexa Davalos wciela się w Julianę Crain, która zachowuje się, aż trudno użyć innego słowa, głupio. Luke Kleintank staje się „tym emocjonalnie zagubionym”, który wkurza równie mocno co dojrzewający 15-latek, a Rupert Evans jako wkurzony początkujący rewolucjonista Frank Frinks jest po prostu śmieszny. Pozytywne postaci w serialu są straszliwe naiwne i wydają się wyjęte z innej bajki. O ile można przeżyć jedną taką postać, tak wpakowanie siana do głowy wszystkich trzech głównych bohaterów jest nie do zniesienia. Poziom podciągają „ci źli”, w szczególności Joel De La Fuente jako inspektor Kido oraz przede wszystkim Rufis Swell w najciekawszej roli serialu – Oberguppenfuhrera Johna Smitha.

Momentami poczułem się swojsko, bo działania amerykańskiego ruchu oporu (nazwanego tutaj dla ułatwienia po prostu „Resistance”) przypominają działania rodzimej Armii Krajowej, o ile można tak przyjmować bazując na wyobrażeniach z filmów i serialach traktujących o tej tematyce. Przyznam tutaj szczerze, że sceny bestialstw dokonywanych na ludności cywilnej w akcjach odwetowych wojsk okupacyjnych wywoływały na moich ustach jedynie uśmiech politowania. Nasza historia była o wiele straszniejsza, niż nawet fantazje scenarzystów mająca w założeniach szokować widza. Mnie nie zszokowała - Miasto 44 i Wołyń skutecznie znieczuliły mnie już chyba na wszelkie okrucieństwa kinematografii wojenno-okupacyjno-ludobójczej.

Ogólnie rzecz biorąc nie jest to tragiczny serial. Mamy intrygę, która w dosyć sensownym tempie się rozwija. Ciekawie przedstawione są szczegóły, takie jak „nowomowa” amerykańsko-nazistowska czy realia życia pod okupacją. Fajnie jest sobie pofantazjować na temat tego „co by było gdyby”, do czego serial momentami inspiruje. Niestety, potencjał pozostaje niewykorzystany, a całości brakuje pazura. The Man in the High Castle jest jak mrożona pizza. Danie byle jakie i niechlujne, ale i tak smakuje dobrze, bo to w końcu pizza.

Szczerze przyznam, że było mi zwyczajnie ciężko dotrwać do ostatniego odcinka. Chociaż The Man in the High Castle miewa swoje momenty, w zależności od poruszanego wątku lepsze bądź gorsze, tak całość generuje raczej niewielki ładunek emocjonalny i gdyby nie niezłe ostatnie dwa odcinki, to serial pozostawiłby mnie zupełnie niewzruszonego i z poczuciem, że zmarnowano nie tylko świetny koncept, ale i mój czas.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!