Indyków pamięci żałosny rapsod

Sławek Serafin
2016/10/16 16:58
4
0

O tym, jak gry niezależne przestały być już takie fajne.

Nie bójcie się, nie będę pisał piętnastozgłoskowym heksametrem, jak Norwid chcący uczcić śmierć generała Bema. Ale nawet bez mowy wiązanej może być troszeczkę smutno, bo nie da się ukryć, że to, co dzieje się na scenie gier niezależnych, co porobiło się z kochanymi indykami, jest właśnie mało wesołe i przykre. Być może jestem odosobniony w tym spojrzeniu, nie wiem, być może wszyscy inni radują się i ekstatycznie pławią w niesłychanej obfitości najprzeróżniejszych gier niezależnych, którą przyniosła nam rewolucja indie. Ale ja już nie mogę, nie tak bezrefleksyjnie i bezkrytycznie. Coś złego się porobiło i nie jest już tak pięknie.

Indyków pamięci żałosny rapsod

Pamiętacie początki, nie? Pierwsze gry niezależne, takie jak Aquaria, Braid, World of Goo? Oczywiście, nie były to tak naprawdę pierwsze indyki, bo te były produkowane przez cały czas, nieustannie, gdzieś tam w tle, w swoich małych, hermetycznych niszach, gdzie gnieździli się wyspecjalizowani fani i twórcy roguelike'ów, przygodówek z AGSa i hardkorowych strategii od Matrix Games. Taka growa kontrkultura istniała sobie w cieniu głównego nurtu od wielu, wielu lat, ba, nie tylko istniała, ale też spokojnie, niespiesznie kwitła. Ale wróćmy do Braid i pierwszej fali gier niezależnych, które się przebiły, które zaistniały w największych branżowych mediach, które zebrały same pochwały i zainspirowały innych. Wielu innych. Zbyt wielu innych.

Ile było premier na Steamie w 2008 roku, gdy wyszedł wspomniany Braid? 172. 172 nowe gry trafiły w tym roku na pecetową platformę. Oczywiście, gry wychodziły także poza Steamem, więc było ich w sumie więcej, ale generalnie nie o to chodzi, tylko o pokazanie trendu. Mamy więc rok 2008 i mniej niż 200 gier rocznie. Sześć lat później, w roku 2014, nadal było nieco mniej niż 200 gier. Tyle, że już miesięcznie. W ubiegłym roku natomiast debiutowało ponad pięćdziesiąt co tydzień. Około ośmiu dziennie. Osiem nowych gier każdego dnia. Rewolucja indie się dokonała, prawda? Dwa tysiące nowych gier co roku! Coś pięknego, czyż nie? Tylko wybierać, przebierać, na wyprzedażach nabywać hurtowo, a potem się cieszyć, cieszyć i grać, grać, grać... Tylko dlaczego tak się nie dzieje? Graczy przecież nie przybyło. I czasu nie mają więcej. Kiedy mają w to wszystko grać? Nie mają kiedy. Kupujemy te gierki hurtowo właśnie, na wyprzedażach, w pakietach, ciesząc się, że wspieramy niezależnych twórców. A potem w nie w ogóle nie gramy, bo nie ma kiedy. Siedzą w bibliotece na Steamie, często nawet nie uruchamiane w ogóle, choćby na chwilę. Jak śmieci. Jak bezwartościowe badziewie gromadzone odruchowo w zasadzie. Niepotrzebne.

Nie mówię, że taka eksplozja twórczości indie to coś jednoznacznie złego, bo jest dość oczywiste, że sprawy mają się inaczej. Dzięki niej wróciło wiele zapomnianych, niegdyś uwielbianych gatunków. Przygodówki, strategie 4X, platformówki, rogaliki, diabli wiedzą co jeszcze. Rzeczy hardkorowe i rzeczy lekkie jak morska bryza. Głodujący niegdyś fani, zmuszeni do zadowalania się jedną premierą na kilka lat, teraz mogą obżerać się nowościami aż im się cofnie. Czyli jest lepiej, nie? Tylko dlaczego nie czujemy, że jest lepiej? Dlaczego zaczynamy reagować na indyki tak jak niegdyś reagowaliśmy na kolejne głośne premiery od wielkich koncernów, szeroko reklamowane, które oczywiście po raz kolejny okazywały się być znowu tym samym szajsem, co poprzednio? Oczywiście dlatego, że te same prawa, które kiedyś odnosiły się do nich, teraz rządzą światem indyków.

GramTV przedstawia:

Gier niezależnych jest teraz tyle, że muszą walczyć o klienta. Sześć czy siedem lat temu na scenie niezależnej było tak, jak w klasycznych latach 80. czy 90., kiedy to o grze dowiadywaliśmy się dopiero gdy wyszła i gdy okazywało się, że jest wspaniała, gdy wszyscy o niej mówili i się nią cieszyli. A teraz? Teraz nawet najmniejsze byle co wspierane jest przez agencję PR, która na rok przed premierą kręci hype i próbuje się przebić do mediów. Żeby nagonić klientów, wyrwać z ich puli dla siebie tylu, żeby wystarczyło. Budżety indyków nie są duże, wiele więc nie trzeba, żeby się zwróciło i żeby zarobić. I to też jest przyczyna tej eksplozji twórczości. Nie jestem idealistą, ani głupcem i wiem, że nawet w tych pięknych czasach, gdy gry indie dalej siedziały w swoich zacienionych niszach, tworzono jest z myślą o zarobku. Ale też z pasją, radością, z kreatywnym przebłyskiem, a czasem nawet geniuszem. Dziś natomiast jest to zwykły przemysł, rozdrobniony, zdecentralizowany, ale praktycznie niczym nie różniący się od tego, który daje nam co roku kolejne Call of Duty i Assassin's Creedy. To nie schludna, czysta, wymuskana galeria handlowa, gdzie swoje towary wystawia Activision, Electronic Arts czy UbiSoft, ale raczej pchli targ, ryneczek z masą małych stoisk. Ryneczek jest fajny. Jest bardziej osobisty. Jest klimatyczny. Ale od galerii zasadniczo niczym się nie różni. I tak samo indyki niczym się już nie różnią od gier AAA. Prawie wszystkie robione są już tylko dla pieniędzy. I większość to mniej lub bardziej udolne naśladownictwo.

Raz na rok pojawia się coś naprawdę fajnego i świeżego. Jakieś DayZ, jakieś Hotline Miami. I zaraz się wszyscy rzucają masowo do naśladowania, do jak najszybszego powielania przebojowego przepisu, w nadziei na zarobek. To fascynujący i trochę przerażający widok, jak ławica piranii trochę. Wielcy wydawcy, wielcy gracze, to dostojne rekiny. A twórcy indyków to piranie właśnie. I to, i to drapieżnik. Jedno i drugie to maszyna do jedzenia. Różnią się tylko rozmiarem. A często nawet i nie, bo przecież od kilku lat rekiny przebierają się w piraniowe skórki, gdy największe koncerny tworzą własne gry niezależne. Często o wiele lepsze od konkurencji, bo jednak obowiązują tam jakieś standardy i kontrola jakości, która w przypadku twórców niezależnych zwykle leży i kwiczy. Ale nie o to chodzi. Gry niezależne zrobiły się głównonurtowe właśnie przez to, że znakomita większość z nich, to naśladownictwa takie czy inne. Mało kto szuka jakichś nowych form wyrazu, mało kto próbuje być faktycznie niezależny, coś przekazać, coś ciekawego zrobić. Rewolucja się dokonała i jak to zwykle bywa, gdy opadnie kurz, okazało się, że w sumie niewiele się zmieniło, a rewolucjoniści upodobnili się do swoich poprzedników. Tak samo chcą zarobić, tak samo walczą o klienta, tak samo nakręcają hype, tak samo naśladują przebojowe koncepcje. Tylko wszystko na mniejszą skalę. Ale zasady są te same.

Jasne, tragicznie nie jest. Może i gry indie przeszły tę samą drogę, co niegdyś kontrkulturowy rock alternatywny, który z buntu zmienił się z skomercjalizowane przedsięwzięcie. Ale nadal trafiają się prawdziwe perełki, nadal kilka razy do roku pojawia się coś, w co naprawdę warto zagrać. Przebłyskują co jakiś czas jakieś Kerbale, Undertale, Factorio i tak dalej. Nie da się powiedzieć, że granie niezależne nic nam nie dało, bo wręcz przeciwnie, dzięki rewolucji dostaliśmy mnóstwo doskonałych, twórczych, kreatywnych gier. I całkiem sporo autentycznych wielkich przebojów. Ale czy nie macie takiego wrażenia jak ja? Że trzeba je wyławiać z rzeki... no nie powiem ekskrementów, ale jakiejś takiej szarej, smętnej mazi, która z wierzchu się trochę lśni i wzrok przyciąga, a potem okazuje się być znów męczącym, nudnym badziewiem? Nie wydaje się wam, że to nie tak miało jednak być? Że jesteśmy zalewani niezależnym śmieciem, który na dodatek coraz bardziej rozpaczliwie i desperacko próbuje się zareklamować gdzie tylko może i jak tylko może? Mnie się wydaje, że tak właśnie jest. I że niestety, jak w większości takich przypadków, nic się na to nie da poradzić. Prawie nic. Można przecież zdać sobie sprawę, że ci nowi twórcy niezależni niczym się już nie różnią od wielkich korporacji, od których niby to się odcięli. I można przestać kupować byle co, tylko dlatego, że jest niezależne. Może to pomoże. Choć wątpię. I taką ponurą i mało optymistyczną konstatacją zakończmy ten przyciężki wywód. I może urońmy łzę nad biednymi indykami, niegdyś dumnymi, z wolnego wybiegu a dziś pochodzącymi z przemysłowego chowu klatkowego.

Komentarze
4
naczelnyk
Gramowicz
19/10/2016 23:01

Jak nie chcesz wyławiać to zmień profesję. My nie mamy na to czasu, więc po to mamy ciebie, Sławku. Bo ten nudny wywód to jak lament rzeźnika, że musi flaki oglądać.

Usunięty
Usunięty
17/10/2016 21:48

Jest (prawie) tak jak szanowny Autor pisze. Czyli gry dołączyły do filmu, książki, teatru, muzyki. Podobnie jak i w innych dziedzinach sztuki, tak i tu, żeby coś znaleźć to trzeba trochę pogrzebać w ''rzece ekskrementów''. A ile razy się człowiek ''natnie''? Ponieważ zaś lepiej wtopić 4PLN niż 40, to promocje 90% robią furorę. Takie czasy.

Usunięty
Usunięty
16/10/2016 21:59

Osobiście nie mam problemu z zalewem rynku przez stosy gównianych gierek tworzonych przez "Ziutka w garażu".Nie muszę taplać się w "rzecze ekskrementów", bowiem najzwyczajniej w świecie mam ściśle sprecyzowane gusta co do indyków i ciepłym moczem zlewam całą resztę.Jedyne co mnie już troszeczkę męczy w całym tym zjawisku, to ślimacza deweloperka tytułów, które chciałbym w końcu ograć porządnie, a nie z wiszącym nad klawiaturą "toporem" nowego builda, średnio co k6+1 dni.A samo zjawisko według mnie nadal jest potrzebne, pomimo smrodu Januszy developingu od czasu do czasu.Skoro musi reklamować się 100 nowych gównianych gierek, by wypłynęła z nich ta jedna wspaniała, która będę ogrywał miesiącami, to żadna dla mnie tragedia.PS: Propsy za wspomnienie o fabryczkach w końcu. ;)




Trwa Wczytywanie